sobota, 31 stycznia 2015
piątek, 30 stycznia 2015
Aladyn w obsranych gaciach
29 stycznia 2015, Południowa Tajlandia, Prowincja Krabi, Ton Sai Beach
Właściwie to nie mam pojęcia od czego zacząć. Może od tego, że byliśmy w raju?
Brzmi banalnie. Może powinienem napisać na wstępie, że jeszcze nigdy w życiu
nie widzieliśmy czegoś równie pięknego i zachwycającego ? Nie, to także brzmi
nijak, w porównaniu do tego co dziś udało nam się zobaczyć. Mam nie mały
kłopot, bo jak opisać coś czego nie da się opisać, jak oddać to piękno, którego
byliśmy niemymi świadkami, a które wypełniało nas całych, napawało nas radością
i dumą, zachwytem i smutkiem zarazem? Jak w słowach oddać coś co zapiera Ci
dech w piersiach, co powoduje, że otwierasz usta i język grzęźnie Ci w
czeluściach niemocy? Zaraz zrzygam się od tego patosu. Ale taka jest prawda,
jeśli istnieje raj, jeśli jest jakaś zaczarowana, bajkowa kraina, to my dziś
się w niej znaleźliśmy. A dlaczego zyskałem miano obsranego Aladyna? Cóż, są
miejsca, które zmieniają twoje postrzeganie świata, dają odskocznię, są
plastrem na poranione emocje, ale by do nich dotrzeć często trzeba pokonać nie
tylko ciężką, trudną i niebezpieczną drogę, trzeba pokonać także masę swoich
słabości, lęków, wyjść ze strefy komfortu, zaufać losowi. Tak też stało się
dziś ze mną. Nie mam wielkich doświadczeń w obcowaniu z górami, o wspinaczce
nie wspomnę. Ale dziś musiałem się wspinać, i to wspinać na naprawdę strome i
ciężko dostępne skały od widoku których dostawałem gęsiej skórki. Tajemnicze
górskie przejścia, schowane wśród gęstej, tropikalnej roślinności wąskie
ścieżki, pieczary, jaskinie, drążone
przez miliony lat przez wodę malownicze klify, pełne zakamarków i labiryntów
zatoczki, skały wystające na dziesiątki metrów
znad krystalicznie czystej, lazurowej wody. Bajkowy krajobraz z szerokimi plażami, białym
piaskiem i wspaniałą wodą. Takie są tutejsze plaże, wysepki i zatoczki. Ale
jest tutaj jedno miejsce, które w moim
odczuciu nie jest ogólnie dostępne, do którego nie dociera masa turystów, które
ukryte wśród skał stanowi obraz nieskażonej
cywilizacją oazy ciszy i spokoju. To właśnie dotarcie do tej ukrytej
wśród skał i bujnej roślinności laguny, było dla mnie nie lada wyzwaniem,
sprawdzianem zarówno dla ciała jak i ducha. Udało nam się tego dokonać w
trójkę, a to co zobaczyliśmy w środku przeszło nasze najśmielsze
oczekiwania. Wracając miałem tak brudne
od czerwonej gliny spodnie, że wyglądałem jakbym jednym słowem zesrał się w
gacie rzadką kupą. A, że były to alladyny, to przylgnęło do mnie przezwisko
" Aladyn w obsranych gaciach", których z premedytacją postanowiłem
nie prać, by jeszcze mocniej zamanifestować mój tutejszy sposób bycia. Będąc w miejscach, które otwierają Ci oczy
na wspaniałość tego świata, zupełnie nieistotnym nagle stają się tak błahe i
przyziemne kwestie jak Twoja fryzura, wyprasowana czy też nie koszula, czy glina, która spowodowała, że spodnie w
kolorze kości słoniowej nagle stały się rdzawo ceglaste. To przestaje mieć dziś
dla mnie znaczenie. Liczy się to, że po raz pierwszy w życiu tak dobitnie i
mocno czuję jakim marnym pyłem jestem na
tym świecie. Dziś dotarliśmy w kilka wspaniałych miejsc, pływaliśmy kajakiem,
jedliśmy ultra soczyste i słodkie owoce, zanurzaliśmy się w jaskiniach
wypełnionych wodą, spotkaliśmy stado małp, widzieliśmy wielkiego jaszczura,
przechadzaliśmy się po najpiękniejszych plażach świata, pływaliśmy,
doświadczaliśmy, pokonywaliśmy kolejne własne słabości, cieszyliśmy się sobą,
zachwycaliśmy się widokami, smakami,
kolorami, fakturami. Po trzech tygodniach w podróży, poczułem się prawdziwie
zrelaksowany i spokojny. To był jeden z najpiękniejszych dni mojego życia.
Jestem zakochany i szczęśliwy. Mam nadzieje, że tańcząca teraz reggae w knajpie pod palmami Ewelina, czuje to samo.
Dobranoc kochani. Idę po kolejne piwko i oddaję się nocnym szaleństwom. Djembe
czeka. Z głośników rozbrzmiewa słoneczna, wyspiarska pełna miłości do świata i
ludzi muzyka, i gdy spojrzę dookoła
siebie, zauważam, że znaleźliśmy się w
miejscu, które ma takie same pozytywne fluidy. Obsrany Aladyn rusza w tany…. O
Rany !
W Krabi inaczej się bawi
Południowa Tajlandia, Krabi , 28 stycznia 2015
To małe, rybackie miasteczko położone na zachodnim brzegu Morza
Andamańskiego zaskoczyło nas na wstępie
swoim spokojem i pewnego rodzaju
wyciszeniem. Jest absolutnym zaprzeczeniem Phuket, półwyspu oddalonego od Krabi
167 kilometrów drogą lądową i zaledwie 80 kilometrów drogą morską. Wybraliśmy
najtańszy sposób dostania się tutaj, wsiadając
początkowo w songthaew, szalenie oryginalną pasażerską ciężarówkę, która
za zaledwie 30 bahtów zawiozła nas z ultra turystycznej, głośnej i drogiej
plaży Phatong na oddalony 15 kilometrów dworzec autobusowy, skąd wykupiliśmy
autobus za 155 bahtów na Krabi. Co ciekawe prawie każde otwarte do późnego
wieczora biuro turystyczne, informacja turystyczna czy większy hotel, z
niesłychaną uprzejmością i od ręki zamówią dla Ciebie busa, zadzwonią do kierowcy,
umówią miejsce i czas spotkania, ale każą sobie za tę usługę zapłacić,
oczywiście, nikt nie wspomina o tym, że cena będzie kilkanaście razy przewyższała tę, którą wydamy na
songthaew. Po zaledwie trzech tygodniach spędzonych w Tajlandii staliśmy się
specjalistami w wyszukiwaniu tanich i niekonwencjonalnych sposobów
podróżowania. Są turyści podróżujący podstawianym pod hotel, klimatyzowanym i
luksusowym busem, który zawozi ich na lotnisko, lecz są też podróżnicy, którzy
raczej wybiorą ekscytujący środek komunikacji. Miejski autobus, który trzeba
dosłownie złapać na ulicy, ponieważ nie kursuje według żadnego rozkładu jazdy i
odjeżdża zwykle, kiedy wszystkie miejsca będą już zajęte, łódkę wynajętą wprost
od rybaka, czy lokalny pociąg, najlepiej klasy trzeciej, by poczuć swojski
folklor. My należymy raczej do tej drugiej grupy. Jest spokojny, cichy, ciepły
wieczór, lekko przytłoczeni wyjazdem Jacka, szlajamy się z Gugą ulicami Krabi.
Mamy już wynajęty na jedną noc pokój w cenie 140 bahtów od osoby, więc na
zupełnym luzie, bez plecaków, oddajemy się bez śpiesznemu zwiedzaniu.
W podróżach, które toczą się same z siebie, kiedy oddajesz się chwili,
płyniesz z prądem, kiedy do szczęścia
wystarcza ci to, że po prostu idziesz przed siebie, najpiękniejsze chwile
przytrafiają się niespodziewanie,
wyłaniają się zza winkla, są wypadkową przypadkowych decyzji i czegoś co
nazywa się szczęściem. Za naszym rogiem wyłania się niewielka, lecz miła i
sympatyczna knajpka, z której sączy się leniwe reggae. Postanawiamy wstąpić na drinka. A tam pełne
zaskoczenie. Kolorowi ludzie, plakaty Boba Marleya, miła i uśmiechnięta
obsługa, a co najważniejsze miejscowy zespół gra na żywo. Znacie mnie, więc nie
będzie dla Was zaskoczeniem, jak napiszę, że już po chwili grałem z tym
zespołem na djembe, improwizując do kolejnych piosenek. Coraz weselsza
atmosfera, świeżo wyciskane soki, które tu namiętnie pijamy, półleżąca pozycja,
absolutny spokój ducha, jest pięknie zarówno dookoła jak i w naszych
sercach. I w takich okolicznościach
przyrody poznajemy … Martę, podróżniczkę, która obecnie samotnie przemierza
kolejny kraj Azji południowo-wschodniej. Szybko nawiązujemy wspólny język i już
po chwili umawiamy się, że nazajutrz razem wyruszymy zwiedzić kilka wspaniałych
plaż i wysp. Podnieceni tym co ma nastąpić
następnego dnia udajemy się do hotelu, po drodze zjadając coś z
ulicznego baru. Jak się okazuje, to jeden z najlepiej przyrządzonych posiłków
jakie w życiu jedliśmy. Ktoś pomyślałby, ot, zwykły smażony ryż z mięsem i
kilkoma przyprawami, lecz dla nas tej
nocy smakuje wyjątkowo, smakuje miłością, przygodą, czymś nieznanym, jest
zarazem i słodki i kwaśny, jest łagodny i ostry. Feeria doznań jakie serwujemy naszym kubkom smakowym jest w tym momencie
nie do opisania. Trzeba tu być i poczuć to na własnej skórze, bo nie ma takich
słów i języków świata, które potrafiłyby oddać to co czujemy tej nocy. Po
dotarciu do hotelu zasypiamy w sekundzie, na golasa. temperatura w pokoju na
pewno sięga trzydziestu pięciu stopni…
środa, 28 stycznia 2015
Jacek nas opuszcza ...
Brawa dla Jacka!!!! Dziś kończy się jego trzytygodniowa tajlandzka przygoda.
Był z nami w Bangkoku, w Ayutthaya, w Pitsanoulok, Sukothai, Chiang Mai i na Phuket. Zaskakiwał nas na każdym kroku, był naszym kierowcą, kucharzem, czasem tragarzem, rozśmieszał, ale też niejednokrotnie przysparzał o gęsią skórkę, czarował i był oczarowywany, zawsze uśmiechnięty, wesoły, znakomity kompan w podróży. Nie wiemy jak, ale zawsze udawało mu się lądować na cztery łapy, choć bywał nieraz w niezłych opałach. Już pierwszej nocy wylądował w szpitalu z rozbitą głową, ale to już wiecie... Spadł z niedużego, ale jednak wodospadu, po czym triumfalnie wyskoczył z wody z szelmowskim uśmiechem na ustach. Wsadził ogon tygrysa w usta, obserwując czy ten nie ma zamiaru rozszarpać go na strzępy, siedział okrakiem na słoniu podróżując przez busz, skuterem na którym podróżowaliśmy w trójkę, wchodził w ostre zakręty z prędkością 70 km na godzinę, przejeżdżał duże skrzyżowania pod prąd i często na czerwonym świetle. Chwytał każdą chwilę i wyciskał ją jak cytrynę. Będziemy za nim tęsknić, przez kolejne miesiące podróży.
Dziękujemy, Marcin & Ewelinka
Brawa dla Jacka!!!! Dziś kończy się jego trzytygodniowa tajlandzka przygoda.
Był z nami w Bangkoku, w Ayutthaya, w Pitsanoulok, Sukothai, Chiang Mai i na Phuket. Zaskakiwał nas na każdym kroku, był naszym kierowcą, kucharzem, czasem tragarzem, rozśmieszał, ale też niejednokrotnie przysparzał o gęsią skórkę, czarował i był oczarowywany, zawsze uśmiechnięty, wesoły, znakomity kompan w podróży. Nie wiemy jak, ale zawsze udawało mu się lądować na cztery łapy, choć bywał nieraz w niezłych opałach. Już pierwszej nocy wylądował w szpitalu z rozbitą głową, ale to już wiecie... Spadł z niedużego, ale jednak wodospadu, po czym triumfalnie wyskoczył z wody z szelmowskim uśmiechem na ustach. Wsadził ogon tygrysa w usta, obserwując czy ten nie ma zamiaru rozszarpać go na strzępy, siedział okrakiem na słoniu podróżując przez busz, skuterem na którym podróżowaliśmy w trójkę, wchodził w ostre zakręty z prędkością 70 km na godzinę, przejeżdżał duże skrzyżowania pod prąd i często na czerwonym świetle. Chwytał każdą chwilę i wyciskał ją jak cytrynę. Będziemy za nim tęsknić, przez kolejne miesiące podróży.
Dziękujemy, Marcin & Ewelinka
Chomiki w pochwie
Ta noc pachnie kwiatami. Zwłaszcza, gdy przemierza się Phuket na skuterze, który stał się naszym podstawowym środkiem podróży. Są miejsca gdzie Tajlandia śmierdzi zgniłymi rybami, są takie, które przesiąknięte są zapachem kadzideł. Dziś w powietrzu unosi się zapach świeżo ściętych kwiatów. Od kilkunastu godzin jesteśmy na południu. Po przemierzeniu 1500 kilometrów, spędzeniu łącznie w pociągu i autobusie blisko 35 godzin, dotarliśmy z Chang Mai na wyspę Phuket. Nie obyło się oczywiście bez przygód, które dzielnie pokonujemy po drodze. Przywykliśmy już do tego, że po wyjściu z dworca maszerujemy wzdłuż drogi. Pokonujemy kolejny kilometr, odmawiamy kolejnym naciągaczom, którzy próbują wcisnąć nam taxi, za które przepłacilibyśmy kilkukrotnie, stawiamy krok za krokiem z wielkimi plecakami, i jest nam z tym dobrze. Tak też było wczorajszej nocy. Po przejściu kilku kilometrów, gdy daleko za nami zostały światła miasta, gdy chodniki ustąpiły miejsca polnej drodze, a dookoła zapadły grobowe ciemności, postanowiliśmy jednak spróbować złapać stopa, busa, taksówkę, cokolwiek. Udało nam się dotrzeć na coś w rodzaju skrzyżowania, skąpo oświetlonego uliczną latarnią. I w ciągu minuty Jackowi udało się nakłonić dwie kobiety jadące pickupem, by zabrały nas na pace do Pathong Beach. Szybkie wrzucenie plecaków na pakę, hop, i już pędzimy przez noc w nieznane. Po kilkunastu minutach docieramy pokonując kilka wzgórz na głośną, kolorową, pełną knajp ulicę, na której setki sprzedawców próbuje opchnąć ci wszystko, co tylko możesz sobie wymarzyć. Po jednej stronie ulicy dziesiątki straganów, dziwki, bary, po drugiej plaża i niekończący się widok morza andamańskiego. Dochodzi 3 nad ranem. Rozkładamy swoje graty bezpośrednio na plaży, wskakujemy w jedwabne, ultra cienkie śpiworki, dopijamy piwka i umęczeni długą podróżą, emocjami, choć jednocześnie podnieceni tym co przyniesie nam kolejny dzień, zasypiamy pod niebem pełnym gwiazd. Gdy z trudem otwieramy oczy, słońce jest już wysoko nad horyzontem. Zapowiada się kolejny upalny dzień. Z niedowierzaniem patrzymy na siebie, okazuje się bowiem, że udało nam się zabezpieczyć przez komarami wszystko poza twarzami, które obecnie wyglądają jakbyśmy dostali młodzieńczego trądziku. Opuchnięci, pokąsani, rozpoczynamy kolejny dzień, w którym musimy znaleźć jakieś lokum do spania, musimy zorganizować siebie skuter, którym jak się okaże przejedziemy wyspę wszerz i wzdłuż, a nade wszystko musimy zadbać o śniadanie, co w Tajlandii o dziewiątej rano, nie jest takie łatwe. Z pomocą przychodzą uliczni sprzedawcy, bo w czasie kiedy większość knajp i restauracji jest jeszcze zamknięta, albo dopiero rodzi się do życia, ci z dumą pichcą w swoich garach sobie tylko znane składniki i na oczach kupującego, wyczarowują doskonałe posiłki. Temat jedzenia w Tajlandii to temat rzeka, godny osobnego wpisu, czy nawet książki, powróćmy zatem do naszego ostrego jak diabli, jedzonego bezpośrednio na ulicy śniadania, na które składała się miska ryżu, dwa sadzone jajka, mięsny sos z wieprzowiny , smażony groszek, brokuł, marchewka i potężna dawka chili. Posileni, wyruszamy już w blisko trzydziestopięciostopniowym upale w poszukiwaniu hoteliku, w którym będziemy mogli wziąć prysznic i doprowadzić się do porządku. Udaje nam się dość szybko znaleźć trzyosobowy pokój w Principe Village w cenie 1100 batów, co na tutejsze ceny, absolutnie nie jest wygórowaną stawką. Mamy własną łazienkę ( dla nas luksus !!! ) z ciepłą wodą, wielką szafę, telewizor i nawet klimatyzację. Czujemy się jakbyśmy wygrali los na loterii, choć to nawet nie jest dwugwiazdkowa miejscówka. Doprowadzenie się do porządku nie zajmuje nam wiele czasu, i z nową energią, zapałem i uśmiechem na ustach ruszamy na zwiedzanie wyspy Phuket. Od razu we znaki wdaje się tutejsza temperatura i wilgotność powietrza. Pomiędzy północą, z której przybyliśmy, a południem Tajlandii jest zasadnicza różnica. Od razu odczuwamy większą wilgotność, ubrania same kleją nam się do spoconych ciał, temperatura jest wyższa, powietrze gęstsze, bardziej nasycone. Nie przeszkadza nam to jednak, by wynająć skuter za 250 batów, i w poczuciu wolności i całkowitego braku skrępowania, prawie na golasa przemierzać tutejsze kręte, a to bardzo strome, opadające ku oceanowi, a to wznoszące się ku niebu drogi. Odwiedzamy Paradise Beach, pomijając komercyjną, płatną sto batów, bardzo popularną i lubianą przez turystów plażę. Odjeżdżamy lekko w bok, przeskakujemy przez niewysoki płot, i już możemy zrzucić z siebie ubrania i opalać się w całkowitym negliżu. Tego dnia zaliczamy jeszcze kilka plaż, kilka popularnych punktów widokowych, trafiamy na targ pełen owoców, na którym postanawiamy zakupić coś na kolację i ku naszemu zaskoczeniu nagle nastaje zmierzch. Na tej szerokości geograficznej, słońce chowa się za horyzont bardzo szybko. Zachody są imponujące, pomarańcz miesza się z cynobrem, by przejść w czerwień, która z początku nieśmiała, nagle zalewa nieboskłon karminem i purpurą tak głęboką, jak głęboka może być tutaj wiara w buddę. Ta noc pachnie kwiatami. Od kilku godzin popijamy whiskey z colą znów siedząc na plaży. Zjedliśmy sałatkę owocową. Piasek jest delikatny i lekko już chłodny. Po drugiej stronie ulicy handluje się ciałem. My zwróceniu ku Oceanowi Indyjskiemu, z laptopami na kolanach staramy się oddać klimat dzisiejszego dnia i tego miejsca. Spokojne i tonizujące fale morza andamańskiego z jednej strony i odgłosy klubów nocnych z drugiej. Gwieździsta noc nad nami, a kilka metrów dalej światła dyskotek i klubów ze striptizem. Zapach uderzających o brzeg fal i zapach pieczonych nieopodal kurzych serc, nerek, podrobów, krabów i świnek morskich. Romantyczne spacery zakochanych par wzdłuż brzegu i natarczywe dłonie spoconych czterdziestolatków szukających swojego katharsis na pośladkach kolejnej piętnastolatki. Taka właśnie jest Tajlandia. Pełna sprzeczności, kontrastów, uderzających i powalających na kolana pięknych widoków usytuowanych tuż obok slumsów czy wysypisk śmieci. I takie są nasze odczucia. Z jednej strony Phuket nas zachwyca, z drugiej obrzydza. Nęci zapachami, kolorami, widokami, by po zachodzie słońca, powalić na kolana ilością nagości, bezwstydnych póz czy reklamą chomików wkładanych sobie w pochwę podczas "ping pong show ". Wszystko jest na sprzedaż. Z wszystkiego można zrobić biznes. Nad naszymi głowami przelatują kolejne świecące w ciemności lampiony za jedyne 150 batów… Te same widzieliśmy w Chinatown za 30 batów, jeszcze kilka dni temu w Chiang Mai, ale do głowy nam nie przyszło wówczas, że będą taką atrakcją nad brzegiem morza, którego woda obecnie ma 30 stopni ciepła…
Cóż, wielki turystyczny przemysł, zarówno w mieście jak i w dżungli ma swoje dobre strony jak i te przerażające, których lepiej nie dostrzegać, by nie zepsuć sobie całej frajdy podróżowania. Ale jak tu nie dostrzegać choćby krzywdzenia zwierząt czy znudzenia przewodników, którzy zamiast zabawić Cię ciekawą opowieścią, powłóczą smętnie nogami by poprowadzić równie smętnego i znużonego słonia po raz milionowy tą samą wydeptaną ścieżką w pseudodżungli ? Jak udawać, że się nie widzi małp przywiązanych metrowym łańcuchem do drzew, jak udawać, że się nie widzi …. Ech, dużo by pisać, ale to już opowieść na kolejnego bloga, w którym opiszemy naszą dwudniową trekkingową wyprawę w góry Chang Mai, w których spotkamy kobiety plemienia Karen, spędzimy noc w wiosce, wraz z tubylcami, dotrzemy nad wodospady i damy się ponieść na grzbiecie słonia. Tymczasem lecimy pa pa …
poniedziałek, 26 stycznia 2015
Fotografia_Chiang Mai, Tiger Kindom, 25 stycznia 2015
"Królestwo Tygrysów"
Koty… Kocham Koty… Przebywać tak blisko tygrysa.. niezapomniane emocje.. kiedy go głaszczesz, a on gwałtownie odwraca do Ciebie głowę.. nie wiesz co zrobi, nie znasz jego zachowań, instynktów.. kiedy siedzisz przy nim, a on nagle zdecyduje się podnieść i pójść swoją ścieżką, jak to kot… bo ma już dość, leżenia dość, głaskania dość, ludzi dość, chce być sam… nagle jednak wraca, idzie w Twoją stronę i znów nie wiesz… Kocham koty, nieobliczalne…
Fascynacja kotami nie pozwoliła mi jednak w pełni cieszyć się wizytą… "wychowane" przez ludzi, zamknięte, zagrodzone… gdzie natura, gdzie drapieżność, gdzie wolność…
Wyszliśmy z Królestwa Tygrysów w milczeniu…
Myśl o bezpowrotnie utraconej wolności... |
niedziela, 25 stycznia 2015
Fotografia_Chiang Mai, Trekking, 23-24 stycznia 2015
Tym razem zasypiemy zdjęciami z trekkingu po okolicznych górach Chiang Mai.
Był dla nas świeżą odskocznią po miejskim podróżowaniu. Dwa dni spaceru na świeżym powietrzu, w przepięknych okolicznościach przyrody, rewelacja. Marsz nie dał nam w kość, ale lekko też nie było. Zdarzały się momenty niemal że pionowej wspinaczki i stromych zejść. Była to pierwsza wycieczka jaką wykupiliśmy w biurze. Mieliśmy okazję wypełnić dwa dni górami i zrobiliśmy to. Podróżowaliśmy ze słoniem i na słoniu, głaskaliśmy, przytulaliśmy, ciągnęliśmy za ogon i uszy, a on to mocno 'olewał' dając nam wyraźne znaki wodne z trąbki. Jak już olał, wydawał się być strasznie z siebie zadowolony ;). Nie sądziłam, że ze słonia jest aż tak 'wysoki widok'! Kołysał nas w lewo i w prawo i baliśmy się spojrzeć w dół ;). Zakochaliśmy się w słoniach na nowo… na żywo! Obserwowaliśmy jak majestatycznie wachluje się uszami, pożywia się bananami, chłodzi się w rzece, piękne zwierzę…
Trekking zaprowadził nas też do plemienia Karen, słynącego z kobiet o długich szyjach. Choć niestety "wioska" wyglądała nieco jak przydrożna wystawa, to i tak obserwowanie tych kobiet przy codziennej pracy robiło ogromne wrażenie. Obręcze, które noszą kobiety, zakłada się już kilkuletnim dziewczynkom, aby przyzwyczaić je do ich noszenia. Dorosłe kobiety zakładają aż do 25 obręczy ważących ponad pięć kilogramów. Udało nam się usłyszeć dwie legendy mówiące o genezie obręczy. Jedna mówi o ochronie przed śmiercią podczas ataku tygrysa, który to podobno zaciskał się na szyi kobiety, druga natomiast o nakazie noszenia obręczy wydawanym przez mężczyzn, aby 'oszpecić' swoje kobiety i zabezpieczyć się przed zdradą.
W zadumie, ruszyliśmy w dalszą drogę… Dżungla... dookoła nieopisane odgłosy zwierząt, na drodze mruczące tygrysy, skaczące po drzewach małpy, wijące się dookoła węże… emocje zapierające dech, wzbudzające przerażenie… Wiecie może gdzie jeszcze można spotkać taką dżunglę? - Bo niestety nie tam gdzie nam udało się dotrzeć… ;) Ale, ale…hola hola… był las, były słonie, były małpy, jaszczurki, pająki, były wodospady, w których się kąpaliśmy zjeżdżając ze skał, były spływy rwącą rzeką, byliśmy my, było niecodziennie, szczęśliwie, niezapomnianie…
Marcin dostał z trąbki ;) |
Plemię Karen, znane dzięki długim szyjom kobiet |
Dziewczynka uprzyjemniła nasz pobyt radosną grą na gitarze ;) |
Napotkane na drodze |
Moty ze złamanym skrzydłem… chwilę się przy nim zamyśliłam.. |
hm… ;) |
Odpoczynek wspinaczkowy |
Poniekąd obecne 'nasze, europejskie' dzieci mogłyby pozazdrościć zabawy podwórkowej dzieciom Azji. Bez komputerów... |
Był też czas na posiłek - ryż z warzywami zawijany w wielki liść bananowca - pycha ;) |
Trekkingowa drużyna |
Z pozdrowieniami!! |
A tu..ciekawa wizja Jacka, jakże udana! Okiem Francuzki ;) |
Chatka sypialna, zachwycający widok od świtu do zmierzchu |
Akrobacje chłopaków kiedy tylko mogli - czyli zawsze ;) |
Przy nocnym ognisku rozbrzmiewały oczywiście szanty oraz inny repertuar prezentowany głównie przez zespół polski ;) |
Liście tak soczyssste... |
Dniem sklep, nocą bar |
Odnaleźliśmy zachód |
Biesiady kolacyjne, po których przewodnik grał na gitarze, Marcin na garnku, a Jacek na nerwach ;) Ulubiony tekst przewodnika: "No woman, no cry . No money no honey" ;) |
Nie omieszkaliśmy wstać ze wschodem |
Jakby to powiedzieć… - Kurnik. Kura zniosła wielkie jajka, a gospodarz zaraz potem zrobił nam jajecznicę ;) |
Sypialnia |
Subskrybuj:
Posty (Atom)