sobota, 4 kwietnia 2015

Coś bardzo cennego...

Znów biegniemy. Po drodze udaje się nam jednak kupić terabajtowy dysk zewnętrzny w strefie bezcłowej. Nerwowo zerkam na zegarek. Odlot 19.50. Dochodzi 19.30. W oddali widać żółty neon: gates C3 - 300 m. A więc zdążymy. Pamięć ludzka jest czymś niesłychanie dziwnym. Te same wydarzenia zapamiętujemy zupełnie inaczej. Wspomnienia płatają nam czasem figla, dodając lub ujmując obrazów, znaczeń, szczegółów. Zupełnie inaczej jest z obrazami zapisywanymi w aparacie fotograficznym. Te są nie ulotne, stałe, nawet po wielu latach wiernie oddają zastaną rzeczywistość. Podczas naszego pobytu w Azji zrobiliśmy, a właściwie to Ewelina zrobiła  siedem tysięcy zdjęć. Wszystkie zgrywaliśmy na laptopa, ale by nie utracić plików w razie awarii czy kradzieży laptopa, postanowiliśmy wszystkie zdjęcia przekopiować także na zewnętrzny nośnik. I tu pojawiły się schody, bo w każdym sklepie z elektroniką jaki napotkaliśmy w Malezji i Tajlandii nie mieli nic większego niż 64 megabajtowy pendrive. Sprzedawcy pytani o external harddrive odsyłali nas nie wiedzieć czemu na stoisko z suszarkami. Cóż, taki urok nie mówiących po angielsku Azjatów. 
Samolot startuje z pięciominutowym opóźnieniem. Wielki Airbus B777 wznosi się w powietrze bardzo płynnie i delikatnie. Na pokładzie wszystkie miejsca są zajęte. Lecimy. Żegnaj Azjo. Witaj nieznane. Siedzę tuż przy korytarzu na miejscu 15H, z otwartym na kolanach komputerem. Podpięty dysk zewnętrzny chłonie pliki jak gąbka. Kopiujące się zdjęcia dla wielu nie będą stanowiły żadnej wartości, wielu pewnie wydadzą się nudne, ale dla nas są one magicznym skarbem. Są naszym powrotem do przeszłości. Naszym pamiętnikiem, świadectwem spotkań, doznań i wrażeń. Dla nas te pliki są bezcenne. 
Delikatne światło, lampka wina, obok czytająca  autobiografię Sharon Osbourne moja narzeczona, w słuchawkach stary jazz. Powroty także mogą być miłe. 

piątek, 3 kwietnia 2015

Coś się kończy, coś się zaczyna.



Flagi, koszulki, reklamówki, damskie torebki, kwiaty, naszyjniki, wszędzie gdzie nie spojrzysz - fiolet. Fioletowy wystrój dworca i fioletowe przystanki autobusowe, fioletowe wiązanki na pomnikach i fioletowe cienie na powiekach kobiet. Fiolet zdominował Bangkok. To oficjalny kolor pary królewskiej. Tajowie obchodzą wszelkie uroczystości związane z rodziną królewską z olbrzymim namaszczeniem i powagą. Obraza majestatu wiąże się z pójściem do więzienia i jest to naprawdę do dziś przestrzegane. Obecny król J. K. M. Bhumibol Adulyadej - dziewiąty kr
ól z dynastii Chakri - jest najdłużej panującym królem w historii Tajlandii oraz najdłużej panującym ze wszystkich żyjących monarchów na świecie. W czasie wolnym grywa jazz na saksofonie. Obecnie ma 88 lat. Według magazynu Forbes jest jednym z najbogatszych monarchów. Jego majątek szacuje się na 30 mld USD. Na liście 50. najbogatszych polityków świata sporządzonej przez tygodnik Angora zajmuje 2. miejsce z ww. majątkiem osobistym. Za to nasz majątek się właśnie skończył. Na dzień przed odlotem bankomat odmówił posłuszeństwa. Wydaliśmy w Azji 20 tysięcy złotych. Dużo i niedużo zważywszy na to jak żyliśmy, co robiliśmy, ile zwiedziliśmy i jakie zakupiliśmy prezenty dla najbliższych. Nastał czas wielkiego przepakowywania plecaków, robienia ostatnich zakupów, wybierania najlepszych posiłków, ostatnich wizyt u masażystów. Tyle chcielibyśmy jeszcze zobaczyć, tyle miejsc odwiedzić. Zdecydowanie trzy miesiące to za mało czasu dla zrobienia wszystkiego tego co mamy w głowach. Nie zdążyliśmy odbyć kursu nurkowania. Chcieliśmy zapisać się na kurs tajskiego masażu, ale ten trwa dwa tygodnie i też nie zdążyliśmy. Czy pewnego dnia powrócimy w te miejsca by dokonać tego wszystkiego? Czy jednak świat skusi nas innymi miejscami, kierunkami, widokami? Zmienia się nasza perspektywa. Zmienia się nasza życiowa filozofia. Z każdym kilometrem, z każdą  nowo poznaną osobą w podróży, z każdą przeczytaną ciekawostką dotyczącą miejsca które odwiedzamy, stajemy się bogatsi o wiedzę, która daje nam dystans i możliwość spojrzenia z boku. To niesamowite jak wiele prawdy kryje się  w starym i trochę wyświechtanym już porzekadle: "Podróże kształcą". A jednak! Nie wiemy jak potoczą się nasze losy, gdzie polecimy, gdzie osiądziemy, czym będziemy się zajmować? Wiemy natomiast czego nie chcielibyśmy już robić i w jaki sposób nie chcielibyśmy już żyć. Za tę wiedzę jesteśmy bardzo wdzięczni losowi. A ten nie tylko dobrze nas prowadził, ale otworzył nam oczy … 


Lecimy do Polski. Serce mi podpowiada, że nie na długo… 

czwartek, 2 kwietnia 2015

Do trzech razy Bangkok



W okrągłej, dość pojemnej  misce widzę bladozielony kolor. Znacznie ciemniejszy  odcień liści galangalu figlarnie kontrastuje z kokosową zupą. Wielkie kawałki kurczaka, zmieszane z ugotowanymi ziemniakami, cząstkami limonki i trawą cytrynową dopełniają całości. Jeszcze tylko krwistoczerwone chili i pierwsza łyżka masaman curry ląduje w moich ustach. To mój siedemdziesiąty siódmy dzień pobytu w Azji, a taką intensywność smaków czuję na podniebieniu po raz pierwszy. Jesteśmy czterdzieści metrów od Chumphon Raily Station, w jednej z wielu usytuowanych przy głównej drodze restauracji. Dotarliśmy do Chumphon z Koh Tao łodzią i lokalnym autobusem. Nasz sypialniany pociąg do Bangkoku planowo odjeżdża o 23.30. Zerkam na wiszący zegar sprawiający wrażenie, jakby sam przykleił się do odrapanej, brudnej i klejącej się ściany. Dochodzi dziewiętnasta. Mamy więc sporo czasu by delektować się zamówionymi potrawami. Gotowany ryż jest idealnie sypki, delikatny i ma posmak kokosa. Jest wyśmienitym uzupełnieniem popisowego dania szefa kuchni. Nie żałuję wydanych osiemdziesięciu bahtów, bo to co jem sprawia mi olbrzymią przyjemność. Smażony ryż z zielonym curry także okazuje się niebanalnym delikatesem a gorąca, aromatyczna kawa i jogurtowy shake z dodatkiem zmielonych owoców tropikalnych to już ewidentna kropka nad i. Jesteśmy z Eweliną absolutnie usatysfakcjonowani. Kolacja dla dwojga za 295 bathów. Niecałe trzydzieści złotych za orgazm dla podniebienia. Seks oralny z zielonym curry i czarną kawą. Dla  takich chwil warto być hedonistą. Odnoszę wrażenie, że doznania smakowe są znacznie ciekawsze niż wzrokowe. Tajowie nie przykładają szczególnej uwagi do wystroju wnętrza, otoczenia, czy sposobu podania. Nie przeszkadza im szczur błąkający się pod stopami, nie przeszkadza im odpadająca ze ścian farba, śmietnisko usypane tuż obok. Najważniejszym elementem jest smak. A w tym są mistrzami świata. Tego im zazdroszczę i marzę, by pewnego dnia w swojej kuchni zbliżyć się choć odrobinę do perfekcji  tajskiego smaku i zapachu. Pewnego dnia otworzę własną restaurację, bo już teraz mam na nią pomysł, brakuje mi tylko odpowiedniej lokalizacji. Po wyśmienitej kolacji i kilku puszczonych w krzesło bąkach, sprawdzamy czy nasz pociąg to rzeczywistość czy też widmo, co jak już zdążyliśmy zauważyć w Azji zdarza się dość często. Pociąg nr 170 relacji Surat Thani - Bangkok jest, a i owszem, ale opóźniony o 300 minut. Jeśli w ogóle wyjedziemy to nie wcześniej niż wpół do czwartej nad ranem. Bez cienia złości, z olbrzymim spokojem wychodzimy ze stacji i udajemy się do położonej najbliżej restauracji PaPa Sea Food, w której smętnie pogrywa trio z wokalistką o wyjątkowo mizernych umiejętnościach wokalnych i jak przyjdzie nam zauważyć, również choreograficznych. Zamawiamy czarną kawę i sałatkę owocową. Nic specjalnego, ale to pozwala zostać nam przy stoliku na kolejnych kilka godzin z podpiętymi do prądu laptopami i z darmowym WiFi. Noc jest bardzo ciepła, gwieździsta i niestety pełna komarów. Tną jak oszalałe. Tajemnicą pozostanie dla mnie, jak trzy niepełnoletnie dziwki mogły siedzieć przy stoliku obok, zabawiając jakiś nalanych gachów, ani razu nie drapiąc się po nogach, ulubionym miejscu ukąszeń tych latających, maleńkich skurwysynów? Wreszcie wybija trzecia nad ranem. Pakujemy manatki i ruszamy na dworzec. Wyjątkowo głośny dzwon uderzany przez zawiadowcę oznajmia, że nadjeżdża pociąg. Po chwili wygodnie usadawiamy się na górnych pryczach, mając nadzieje, że uda nam się jednak przespać kilka najbliższych godzin. Nic bardziej mylnego. Tajowie, którzy podróżowali tym pociągiem od początku, rozpoczęli normalną egzystencję już dwie godziny później, uznając piątą nad ranem jako naturalną godzinę w której można zacząć handel, głośną rozmowę z sąsiadką, ogólną krzątaninę, wizyty w toalecie, mycie zębów itd. I ten ich przeciągły ton, z wymawianą w nieskończoność samogłoską "a". Kawusiaaaaaaaaaaaaaaaaaaa, ciasteczkaaaaaaaaaaaaaa, cocaaaa colaaaaaaaaaaaaaaaaa rozbrzmiewały w porannym powietrzu niczym mantra. Próbowałem zasnąć ponownie w tym hałasie, niestety bezskutecznie. Jakiś czas później odgórnie zarządzono składanie łóżek, więc żegnaj śnie, witaj nowy dniu. Bangkok przywitał nas ponownie czterdziestostopniowym upałem w fioletowym kolorze. 

środa, 1 kwietnia 2015

Koh Tao nam za mało.



To nie był zwykły tydzień. I to nie był także tydzień. Czas przestał istnieć. Odkąd zepsuty zegarek Eweliny stał się jedynie ozdobą jej delikatnej ręki, a mój nienaładowany telefon przez kilka tygodni przeleżał zapomniany w bocznej kieszeni rytm dni i nocy wyznaczały nam wschody i zachody słońca, przypływy i odpływy, ewentualnie burczenie w brzuchu. Można tak przeżyć kilka dni, można całe życie. My chcemy być gdzieś pośrodku. Móc wstawać kiedy tego potrzebuje twój biologiczny zegar i zasypiać gdy dopali się ostatnia świeczka lub polano. Łatwo się zapomnieć całkowicie i pójść po bandzie, zaszywając się na jakiejś niewielkiej bezustannie ciepłej wyspie i zapuścić włosy i siebie przy okazji. Łatwo też stać się niewolnikiem czasu i wciąż powiększającego się kalendarza, który pozornie daje Ci status, komfort, poczucie robienia czegoś ważnego. Jak żyć by jednocześnie mieć i być? Jak wypośrodkować coś co można odebrać jako lenistwo z wyścigiem szczurów? Jak znaleźć złoty środek? Nie odpowiemy Wam na to pytanie, ale jednego jesteśmy pewni: coraz częściej i coraz mocniej umacniamy   się w przekonaniu, że  coraz mniej potrzeba nam do szczęścia. Im mniej posiadamy tym więcej mamy w sercu. Nasza droga jest coraz częściej "być", a zakręty i skrzyżowania z "mieć" przejeżdżamy nawet nie zwalniając. Dajemy sobie zielone światło na życie. Jeśli mamy w coś obrosnąć, to chcemy by były to wspaniałe wspomnienia ze wspaniałych przygód ze wspaniałymi ludźmi. Siedem dni zaledwie 168 godzin, ale dla nas to coś znacznie więcej, to czas którego nie da się zmierzyć, zważyć, zapisać w ramkach kalendarza. Dziękujemy Wam za to, że byliście tego częścią. 

sobota, 28 marca 2015

Uzależnieni!


(…) Nie, nie dla wiedzy podróżujemy. Nie po to też podróżujemy, by na chwilę z codziennych trosk się wyrwać i o kłopotach zapomnieć [...] Nie, nie żądza wiedzy nas gna ani ochota ucieczki, ale ciekawość, a ciekawość jak się zdaje, jest osobnym popędem, do innych niesprowadzalnym. (…) 

No bo co innego mogłoby nas wyrwać z ciepłego, przytulnego, bezpiecznego gniazda? Czuliśmy się w nim dobrze, odwiedzali nas wspaniali przyjaciele, mieliśmy dobrych sąsiadów, niezwykle piękną okolicę, zarabialiśmy, gotowaliśmy dla siebie i innych, a jednak zdecydowaliśmy się je porzucić, zrezygnować z pracy i ruszyć w nieznane. I to ta ciekawość świata przewróciła nasze życie do góry nogami. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli powietrze, które wdychasz, widoki, które podziwiasz, jedzenie, które smakujesz, język, który słyszysz i uczucie jakiego doświadczasz nie jest dla Ciebie niczym znajomym, to jest właśnie prawdziwa podróż. I tego chcieliśmy. Poczuć nieznane. Ciekawość świata zwyciężyła. Rośnie ona z każdym kilometrem, każdym odkrytym nowym zaułkiem, każdym nowo poznanym smakiem. Uzależnia. Wciąga. Staje się naszym narkotykiem.

Chcesz się uzależnić? Kliknij TU

piątek, 27 marca 2015

wtorek, 24 marca 2015

Przedostatni przystanek ...

24 marca 2015 ,  Surattani, Tajlandia.

No dobra. Kamienie upchnięte w kieszeniach spodni. Co jeszcze? Wciąż waga wskazuje siedem kilogramów nadwagi. Może korzenie z Taman Negara? Po cholerę mi korzenie? Ale przecież wiozę je na prezent, będą mi potrzebne na urodziny brata. Myśli intensywnie kłębią mi się w głowie. Niczego już nie przerzucę do bagażu podręcznego, bo ten także jest grubo ponad stan. Może upchnę coś w bagażu Eweliny? Wiem! Statyw do aparatu. Zawsze to jakiś kilogram mniej. Szybko odpinam statyw i przypinam go do bagażu głównego mojej narzeczonej. Można było  to wszystko  zrobić zanim stanęliśmy w kolejce, teraz po wyjściu z niej, nie wiadomo czy zdążymy z odprawą? No ale 26 kilogramów też mi nie puszczą. Wyciągam z plecaka koc i zakładam go na szyję, a co, w końcu przy takiej klimatyzacji może być człowiekowi zimno. Kurwa, po co mi te korzenie? Może wyrzucę jakieś ciuchy? No ale ja nie mam prawie ciuchów. Jedne spodnie, które mam na sobie i … a jednak, mam jeszcze jedne w plecaku. Może się ich pozbędę? Odpinam od głównego plecaka, maleńki plecak z elektroniką. 23 kilo. Trudno, idę, albo mnie puszczą albo dopłacę, nie mam się czego pozbyć. Ponownie stajemy w kolejce do odprawy. Po kilku minutach kładziemy z Ewelą plecaki na taśmę podając swoje paszporty. Jeden 21 kg, drugi 23,5. Kobita zza kontuaru przygląda mi się z lekkim niesmakiem. Muszę wyglądać jak pajac. Dwa plecaki na sobie, koc na szyi, kamienie poupychane w kieszeniach.  Szkoda, że nie wcisnąłem  pod pachę korzeni, na pewno łatwiej byłoby mi przejść odprawę. Poszło! Bagaż główny nadany! Uff… Udało się! Kolejne okienko. Sprawdzanie biletów, pieczątka w paszporcie.
- Proszę zdjąć czapkę.
Zdjąłem. Nieumyte, poszarpane włosy i koc wokół szyi na pewno dodają mi polotu.
- Proszę umieścić dwa palce wskazujące na czytniku linii papilarnych.
Wnikliwe spojrzenie w twarz.
- next!
Teraz bagaż podręczny. Taśma już wsuwa moje toboły do machiny. Za sekundę prześwietlą mój bagaż. Jeszcze tylko pasek od spodni, zielone światło, pipczenie, STOP. Proszę otworzyć plecak. Strażniczka zagradza mi przejście. Ok, otwieram, w końcu nie mam tam żadnych narkotyków, niczego co nielegalne, a przynajmniej tak mi się wydaje.
- Nóż. Czy przewozi Pan nóż?
- Nóż? W podręcznym bagażu? Nie!
Pani z powrotem prześwietla moje toboły.
- Proszę otworzyć ten mniejszy plecaczek. 
Wysypuję zawartość plecaczka odpiętego od głównego plecaka. Wysypują się kable, przejściówki, przedłużacz, adaptery, banki pamięci i… nóż. Wspaniały duży, szwajcarski scyzoryk, który dostałem od Gugi. O nie. Przez chwilę nieuwagi straciłem prezent, otwieracz do butelek, puszek, śrubokręt i nóż zarazem!

Dobrze, że to nasz przed ostatni lot, bo z każdym kolejnym mamy coraz większe problemy na lotnisku. Nasze plecaki nie tylko nie przyjmują już większej ilości gratów upychanych na chamca do środka, ale z początkowych 12 kilogramów zrobiło się 28, nie licząc podręcznego. Całe szczęście, że w ostatnim locie do Polski możemy przewieźć 30 kilogramów w bagażu głównym i 10 w podręcznym.  

Lot z Malezji do Tajlandii trwał zaledwie 45 minut. Maleńkie lotnisko w Surat Thani pozwoliło nam szybko uporać się z formalnościami. Paszport. Skanowanie palców. Zdjęcie oczu. Pieczątka. Bramka. Fruuu… Ulica. 42 stopnie. Upał przy którym nasze koszulki dość szybko przyklejają nam się do ciała. Nie ma co narzekać, czas na obiad. Zostawiamy swoje plecaki w biurze, w którym wykupiliśmy  nocną łódź z Surat Thani na wyspę Koh Tao i ruszamy na podbój miasta. Jak to mamy w zwyczaju, wybieramy uliczną kuchnię na pobliskim targowisku. Ryż z wieprzowiną w sosie z zielonego chili, lokalne zioła, rosołek, pychotka. Popijamy lodowatą kawą i czujemy się wyjątkowo dobrze.  Ukoronowaniem naszego szczęścia okazała się być kawiarnia Swensens,  w której chwilę później  z błogim uśmiechem na ustach zajadaliśmy się lodami, maczanymi w czekoladzie owocami i tortem Brownie. A wszystko za 33 zł. Ale burżujstwo … ha ha ha… Hip hip hura. Dajemy nura! 

piątek, 20 marca 2015

Chcieć to móc



„Ojciec i syn w starożytnym Egipcie szykowali się do długiej podróży. Zapakowali swoje tobołki na osła i wyruszyli w drogę. Nie uszli daleko, kiedy nadeszła grupa młodych mężczyzn, którzy skrytykowali syna, za to że pozwala swojemu ojcu iść. Więc syn posadził ojca na osła i poszli dalej. Niedługo potem spotkali następną grupę, która skrytykowała ojca, że on nie pozwala swojemu synowi jechać razem ze sobą na ośle, oszczędzając osła. Więc syn usiadł razem z ojcem na ośle i pojechali dalej. Kilka godzin później spotkali kolejną grupę ludzi, którzy skrytykowali ich za to, że męczą osła w taki upał. W rezultacie ojciec i syn wzięli osła, związali go, przewrócili do góry nogami i ponieśli między sobą. Wkrótce doszli do rzeki ze starym, chybotliwym mostem. W momencie, gdy doszli do połowy mostu, most załamał się i cała trójka wpadła do wody. Ojciec i syn dopłynęli do brzegu i uratowali się. Związany osioł utonął. Morał z tej historii brzmi: Jeżeli próbujesz zadowolić wszystkich, stracisz swojego osła. Czasem musisz pogonić antagonistów i kierować się własną mądrością.” Wiele osób próbowało nas od czegoś odwieźć, przekonać, że nie warto, że może gdzie indziej, że w innym terminie, a po co tam, że źle, że nie tędy, że nie można, że za drogo albo zbyt niebezpiecznie! Nasza wędrówka powoli dobiega końca, jesteśmy na ostatniej prostej i teraz już wiemy, że gdybyśmy posłuchali naszych "doradców" wiele wspaniałych widoków, chwil, spotkań, uśmiechów, smaków, dźwięków nigdy nie byłoby częścią naszego życia. Jesteśmy bogatsi o te wrażenia i jesteśmy z tego dumni. Bagaż doświadczeń jaki niesiemy dzięki naszej przekorności, naszemu uporowi, dzięki pójściu pod prąd jest teraz niewyobrażalnie wielki. I jest nasz. I nikt nam tego nie odbierze. Każdego dnia staramy się zrobić krok więcej, podnieść naszą osobistą poprzeczkę doświadczania świata choćby o milimetr. Kochamy to w sobie i wiemy, że ta cecha czyni nasze życie szczęśliwszym :) Chciałem Wam dziś napisać o niezwykłych widokach Cameron Highland, o uroczystej kolacji zjedzonej wraz z malijską rodziną, o naszym szczęściu jaki nam dziś towarzyszyło, ale wciąż w głowie kłębią się myśli dotyczące motywacji, asertywności, determinacji. Próbuję skupić się na opisie dzisiejszego dnia a przyłapuję się na tym, że wciąż rozmyślam, jak bardzo różne są nasze doświadczenia od tego co "przepowiadano" nam jeszcze w Polsce, jak cudownie jesteśmy zaskakiwani, jak fantastycznie prowadzi nas los, gdy niczego od niego nie oczekujemy i jak bardzo bezinteresownych ludzi napotykamy na swojej drodze. Myślę, że jest to kwestią nastawienia i braku oczekiwań. A skoro tym mowa to nie będę się zmuszał do opisu dzisiejszych przygód, tylko zostawię Was z fragmentem " Żyj z pasją " Figarskiej, bo akurat to idealnie pasuje do moich dzisiejszych wieczornych rozmyślań wśród wzgórz Cameron Highland: 

"Przyglądając się uważnie Naturze, z pewnością zauważysz, że nie pozostawia ona miejsca na przypadki i pomyłki. Absolutnie wszystko dzieje się według doskonałego planu, który ludzki umysł jednak nie zawsze jest w stanie ogarnąć. 

Twoje życie również nie jest przypadkiem, tylko znakomitą realizacją uniwersalnych zamierzeń. 

Cokolwiek się w nim zdarza, jest dla Ciebie, dla Twojego osobistego rozwoju dobre, mimo że nie zawsze jest przyjemne, a czasami boli. 

Zmieniając punkt widzenia na życie, automatycznie zmieniasz własną rzeczywistość. Przestajesz być jej ofiarą, stajesz się twórcą swojego świata. Kreuj więc życie pełne najwspanialszych uczuć, radosne, witalne, ciekawe i intensywne. Podejmuj śmiałe wyzwania, pasjonujące zajęcia. Miej odwagę spełniać swoje marzenia i służyć ludziom ofiarując im wszystko, co masz najlepsze. 

Świadome życie może być Twoim udziałem. 

Sam decydujesz, co wybierasz; nienawiść czy przebaczenie, lęk czy miłość, złość czy zrozumienie. 

Dopóki nie uświadomisz sobie, co naprawdę kieruje Tobą, Twoimi decyzjami, zachowaniami, jesteś bezradny jak dziecko we mgłę. 

„Przypadki” kontrolują Twoje życie. 

Z chwilą gdy to zrobisz, Ty zaczynasz kontrolować Życie. 

Rządzą Tobą nieuświadomione przekonania, ale kiedy je odkryjesz, sam zaczynasz nimi kierować. 

Życie może być radosną i ekscytującą przygodą. Może być soczyste, smakowite, interesujące i wspaniale. Stanie się to w momencie, kiedy zaakceptujesz swoją wyjątkowość, niepowtarzalność ducha, ciała i umysłu, swoich pragnień, marzeń i osiągnięć. 

Skoro -jak każdy człowiek -jesteś unikalny, Twoja wartość nie weryfikuje się przez rywalizację czy porównanie z kimkolwiek. Postanów słuchać głosu własnego serca, pielęgnować i kochać siebie jako niepowtarzalny przejaw życia, którym jesteś. 

Kochaj życie! Możesz porzucić ograniczające myślenie i rozwinąć w sobie zdolność patrzenia na wszystko z innej niż dotychczasowa perspektywy. 

Dbaj o pozytywne nastawienie 

Aby zmienić wszystko, po prostu zmień swoją postawę. 

Od razu zmobilizuję Cię do refleksji pytaniami. 

Jak sądzisz, dlaczego niektórzy ludzie, niezależnie od tego, co ich w życiu spotyka – czy wiatr wieje im w oczy, czy też świeci słońce – są z natury pogodni, a inni nie potrafią cieszyć się mimo wszystkich łask, którymi los ich obdarza? 

Czy za nasz nastrój odpowiedzialne są geny? 

A może można coś zrobić, aby zmienić ten stan rzeczy? 

Może można przestać być ciągłym pesymistą, marudą, krytykiem i ujrzeć jasną stronę tego świata, niosącą radość i pragnienie życia? 

O tym, kim jesteś, decyduje świadomość 

Jaki jest obraz świata widziany oczyma malkontenta i człowieka małej wiary? 

Świadomość biedy, niedostatku i wszelkiego ubóstwa. 

Dzieje się tak, ponieważ uwaga marudy skoncentrowana jest na tym, czego mu brak, na tym, czego nie ma, a nie na tym, co posiada i chce posiadać. To, co dostrzegasz i czemu nadajesz wartość, zależy tylko od Ciebie. 

Tymczasem to, na czym skupiasz uwagę, zdecydowanie wzmacniasz, powodujesz wzrost tego. Dlatego jeżeli jako obiekt swoich dominujących myśli wybierasz niedostatek, to jednocześnie całą swoją energię przeznaczasz na jego powiększanie. Jeżeli narzekasz, że nie masz pieniędzy, to w Twoim umyśle nie ma już przestrzeni na zastanowienie się, skąd je wziąć. Będziesz miał ich coraz mniej. 

Dlaczego? To proste. 

Myśląc czy mówiąc o braku pieniędzy, umacniasz ten stan swoją energią. 

Jeżeli w tej samej sytuacji zaczniesz zadawać sobie pytanie: „Jak mogę zdobyć potrzebne pieniądze?”, Twój umysł automatycznie nakieruje się na poszukiwanie rozwiązań i prędzej czy później pieniądze pojawią się w Twoim życiu. 

Dlaczego powinieneś zmienić swoje nastawienie? 

Śmiało mogę powiedzieć, że nie masz wielkiego wyboru. Musisz to zrobić, aby przetrwać, aby sprostać codziennym wymaganiom, dać sobie radę, iść ramię w ramię z gwałtownie rozwijającą się cywilizacją i techniką. Ucieczka od stresów, wycofywanie się w cień to tylko chwilowe sposoby, które w efekcie i tak prowadzą donikąd. Nie uciekniesz od samego siebie. Wszystkie Twoje lęki i tak mieszkają w Tobie, a nie w świecie zewnętrznym. Wszystkie potrzebne moce, zdolności, umiejętności również ukryły się w Tobie. Pamiętaj: wszystko, czego potrzebujesz, masz w sobie już teraz! Jak się do tego dostać? Oto zadanie, które będziesz teraz rozwiązywać. 

Ćwiczenie 

Zastanów się, ile życiowych przyjemności umyka Ci każdego dnia z powodu Twojego pesymistycznego nastawienia i negatywnej postawy? Kogoś skrytykowałeś, skoncentrowałeś się na ciemnej stronie wydarzenia, a nie dostrzegłeś słonecznej, z góry martwiłeś się o rezultat egzaminu, zanim jeszcze go napisałeś. Czy poczułeś się wówczas lepiej? 

Czy nie porzuciłeś swoich marzeń, zanim spróbowałeś je spełnić? Odpowiedz sobie bardzo uczciwie: Ile straciłeś tak się zachowując? 

Te chwile z Twojej przeszłości przeminęły bezpowrotnie, ale na szczęście masz jeszcze wiele lat życia przed sobą i tę resztę postanów spędzić nadzwyczajnie, bajecznie kolorowo, soczyście, ogniście, fantastycznie i interesująco, z poczuciem ogromnego spełnienia. 

Urok świadomych wyborów 

Każdy człowiek przychodząc na świat otrzymał w darze od Natury absolutnie wszystko, co jest niezbędne do istnienia na Ziemi. Dysponujesz całym arsenałem możliwości swojego wspaniałego serca i umysłu. Potrafisz tworzyć mentalne obrazy i nikt inny tylko Ty decydujesz o ich treści. Przywilej wyboru tego, co gości w Twoim umyśle, należy do Ciebie. 

Każdy dzień wypełniony jest mnóstwem zdarzeń toczącego się życia. Zdarzenia same w sobie są beznamiętne. Nie są ani dobre, ani złe, po prostu są. To Ty, myślący i kochający człowiek, nadajesz im sens. Ty uznajesz je za tragedię bądź szczęście. Oceniasz, patrząc przez pryzmat swoich dotychczasowych doświadczeń, uwarunkowań, ograniczeń i oczekiwań i sam decydujesz, co dla Ciebie znaczą. 

Z pewnością niejeden raz widziałeś ludzi całkiem różnie reagujących na ten sam fakt, np. wiadomość o poczęciu nowego życia. Jedni są bezgranicznie szczęśliwi, dla innych to powód do czarnej rozpaczy. Reakcja, czyli uczucia i zachowanie człowieka, zależą od jego nastawienia, a to jest już kwestią świadomego wyboru. 

Nikt nigdy nie uczył nas istoty świadomego życia. 

W szkole i na studiach wymagano od nas zapamiętywania tysięcy bardziej lub mniej potrzebnych informacji, ale nie uczono życia. 

Jak widzieć świat pięknym? 

Jak wybierać to, co rzeczywiście pragniemy przeżywać? Co zrobić, aby nieprzerwanym strumieniem płynęło do nas wszelkie dobro? Od czasu, kiedy osiągnęłam mistrzostwo emocjonalne, z łatwością panuję nad uczuciami i w konsekwencji nad całym życiem. Teraz to ja tworzę swoją rzeczywistość i nie zgadzam się, aby negatywne stany rujnowały moje plany i nie dopuszczały do zamierzonych osiągnięć. 

Żal, lęk, niechęć, złość, niszczą życie każdego człowieka. Hamują naturalny przepływ energii. Trzymają na uwięzi tak potężne moce jak radość, miłość, pasja, wdzięczność czy ciekawość świata. Są wibracjami przynoszącymi ewidentne szkody, manifestujące się różnymi dolegliwościami, chorobami i porażkami. W takich momentach rodzi się pytanie: 

Czy warto? 

Czy warto płacić tak ogromną cenę za negatywną interpretację danej sytuacji? Pamiętaj! Zdarzenie po prostu jest; to Ty nadajesz mu znaczenie. Sam decydujesz, czy to, co Cię spotyka, jest dla Ciebie białe czy czarne. Zamiast ubolewać nad sobą, poddawać się, zadaj sobie pytania: 

I Czego ma mnie nauczyć to, co mnie spotkało? I Jaką korzyść dla własnego rozwoju mogę wynieść z tej lekcji? | Co mam w sobie zmienić, aby już nigdy więcej w życiu nie spotkała mnie taka sytuacja? 

Wyzwania 

Zacznij od postanowienia, że cokolwiek Cię spotyka, będziesz w tym widział wyzwanie, aby sięgnąć po swój najwyższy potencjał; że potraktujesz owo zdarzenie jak lekcję, aby wznieść się na inne poziomy; że będzie to motywacja do zmiany. Wszystko w przyrodzie ulega zmianom. 

Woda w górskim potoku jest czysta, świeża i krystaliczna tylko wtedy, kiedy płynie. Spróbuj nabrać ją do naczynia i pozostawić przez kilka dni bez ruchu. Co się z nią stanie? 

Zmętnieje, zbutwieje, będzie miała nieprzyjemny zapach. 

Podobnie dzieje się z osobowością człowieka. 

Jeżeli nieustająco rozwijasz się – kwitniesz, możesz coraz więcej, masz przyrost siły, energii, zadowolenia, wiary w siebie, wyglądasz promiennie. 

Jeżeli staniesz w miejscu albo zaczniesz się nad sobą użalać, obwiniać świat za swoje porażki, wtedy stajesz się stęchły i mętny. Ilekroć spotyka Cię więc coś, co nie jest po Twojej myśli, potraktuj to jak inspirujące wyzwanie. 

Może chciałbyś w tym miejscu zaprotestować i powiedzieć: No tak, ale jak mam traktować z radością fakt, że straciłem pracę? Dla osoby o chwiejnych emocjach i dużym egzystencjalnym lęku utrata pracy może być wręcz powodem dokonania próby samobójczej. 

Dla innego człowieka może to być powód do depresji, ktoś inny zacznie nadużywać alkoholu i uzależni się od niego, jeszcze inna osoba bardzo przeżyje ten fakt i popadnie w nerwicę. Ktoś inny, aby odreagować sytuację, po prostu pójdzie zabawić się na dyskotekę. Ale z pewnością znajdzie się też wiele osób, które postanowią podnieść swoje kwalifikacje, ukończą nowe kursy, złożą swoje oferty w wielu firmach i znajdą nową pracę o wiele lepszą, wyżej płatną i ciekawszą. 

Dlaczego? Ponieważ potraktowały to zdarzenie jako motywację i zrobiły wszystko, aby wygrać, zamiast użalać się i twierdzić, że bezrobocie w naszym kraju jest coraz większe. 

Kiedyś usłyszałam obiekcję: Jak można traktować chorobę jako wyzwanie? Przecież to nienormalne. Ja twierdzę jednak, że jest to doskonała sytuacja, aby przezwyciężyć własną niemoc, ograniczenia, stereotypy i wznieść się na zdecydowanie wyższy poziom myślenia, działania, ustanowić nowe życiowe wartości i po prostu przeskoczyć samego siebie. 

Jestem głęboko przekonana, że po przeczytaniu rozdziału Pokonaj swoją chorobę czy wysłuchaniu nagrania pt. Zwyciężyć chorobę będziesz myślał już inaczej, zaczniesz doceniać własne możliwości i to, kim tak naprawdę jesteś. 

Niewidoczne ograniczenia 

Każde zdarzenie, każdą sytuację widzisz poprzez istniejące w Twojej głowie przekonania i doświadczenia. To tak, jakbyś założył na swój nos różowe, niebieskie, brązowe, szare albo czarne okulary. Te kolorowe szkła filtrują obrazy, które widzisz, i dlatego Twój świat jest albo piękny i różowy, albo szary i zły. Przekonania, czyli tzw. „prawdy”, zostały Ci zaszczepione bardzo dawno temu, kiedy byłeś małym dzieckiem i sam jeszcze nie oceniałeś świata. 

W większości robili to za Ciebie dorośli. Oni uczyli, co jest dobre, a co złe, czym jest rzeczywistość, a czym nie jest. Określali, co jest dla Ciebie możliwe, a co nie. Włożono Ci na nos okulary w określonym kolorze i być może nosisz je do dziś. Większość ludzi, kiedy dorasta, nawet nie wie, że może zmienić te poglądy. 

Opowiem Ci teraz o pewnym eksperymencie. 

Wyobraź sobie wielkie akwarium pełne wody. Akwarium podzielone jest szybą na dwie części. W jednej części pływa szczupak – ryba żarłoczna, a w drugiej części – małe rybki, które zwykle stanowią dla niego pokarm. Kiedy szczupak widzi rybki, rozpędza się chcąc je zaatakować i… uderza łbem w szybę, zakręca, zawraca, znowu się rozpędza i… ponownie uderza w szybę. Po kilkunastu razach szczupak nauczył się, że istnieje jakaś niewidzialna przeszkoda, która blokuje mu dostęp do pokarmu. 

Jednak jego instynkt nadal kazał mu atakować, więc szczupak rozpędzał się… i tuż przed szybą skręcał. Po pewnym czasie z akwarium usunięto szybę. Wszyscy byli ciekawi, jak zachowa się szczupak, a on nabierał prędkości i w dalszym ciągu zakręcał w tym samym miejscu. Wierzył bowiem, że nadal istnieje niewidzialna przeszkoda. 

Jak sądzisz, ile wyimaginowanych szyb masz wokół siebie? 

Ile ograniczających Cię przekonań każdego dnia hamuje Twoje rzeczywiste możliwości? Jak mógłbyś żyć, gdyby nie Twoje przekonanie, że nie można, że nie da się czegoś zrobić? Jak czułbyś się, gdybyś więcej mógł, bardziej odważnie marzył i działał z większym przekonaniem, że potrafisz? 

Kim stałbyś się wówczas? Może warto byłoby to sprawdzić? 

„Coś”, co nas odróżnia 

Powróćmy teraz do kwestii prawdy. Przekonania dotyczące szczęścia, radosnego życia, łatwego dostępu do wszelkich atrakcji tego świata są jak szkła w okularach. Mogą być różowe, zielone albo czarne, mogą mieć kolor, jaki tylko zechcesz. Jeżeli nauczono cię, że na wszystko trzeba ciężko pracować, że bogaci to złodzieje, a porządny człowiek jest skromny i pokorny, pieniądze są brudne, trzeba oszczędzać na czarną godzinę itd. – to Twoja świadomość koncentruje się na biedzie. Nawet jeśli dostrzeżesz kątem oka piękne rzeczy, cenne przedmioty, natychmiast podświadomość podpowie Ci: „To nie dla takich jak ty”, „Nie dla psa kiełbasa”, „Nie stać Cię na to, bo nie jesteś dość bogaty”. 

Wierzysz w to i to jest Twoja prawda, ale są też ludzie, którzy odważnie marzą i realizują swoje wielkie cele. Czym różnią się od pozostałych? Otóż pokonali ograniczenia i sprawdzili, że wokół nie ma żadnych szyb. Ich świat, niby ten sam, jest zupełnie inny. Ich świadomość to świadomość prosperująca, przekonana o dostatku, dostępności dóbr, możliwości wszystkiego. I to też jest prawda. Każdy z nas bardziej lub mniej świadomie wybiera własną rzeczywistość, wierzy w nią i dostrzega w otaczającym świecie tylko to, co potwierdza jego rację. 

To tak jak ze szklanką do połowy napełnioną wodą. Optymista powie, że ma jeszcze pół szklanki wody, a pesymista, że zostało mu już tylko pół szklanki wody. Niby ten sam fakt, a jak różnie zostaje zinterpretowany. Zauważ, jak zupełnie inne uczucia towarzyszą tym ocenom. Raz jest radość, a raz smutek. Musisz pamiętać, że to właśnie uczucia są motywacją do wszelkich działań. To, co pozytywne, ma wyższą wibrację energii, dodaje sił, nadziei, ułatwia dostęp do wszelkich możliwości, tych na zewnątrz i tych posiadanych w sobie. Ludzie optymistyczni i radośni są zawsze otoczeni przyjaciółmi i życzliwością. Przyciągają jak magnes wszystko, czego potrzebują. Tak też działa świadomość prosperująca. Wierzenia, uczucia, myśli o dobrobycie przyciągają wszelkie dobro materialne i duchowe. Postanów żyć inaczej, postanów pokonać dywersyjne przekonania i korzystaj ze wszystkich cudów tego świata bez granic!"

niedziela, 15 marca 2015

Zagubieni. Sezon pierwszy.



15 marca 2015, Long Beach, Perhentian Island, Malezja.

Od trzech dni jesteśmy na Kecil. To maleńka wyspa położona na północnym wschodzie Malezji. Jest jedną z dwóch wysp Perhentian. Tą mniejszą, skromniejszą, bardziej backpackerską. Wyczytaliśmy, że w tej części Oceanu Spokojnego są najczystsze wody świata. I rzeczywiście nurkując wśród raf koralowych odnieśliśmy takie wrażenie. Widoczność jest oszałamiająca. Byliśmy już na wyspach Tajlandii położonych na Oceanie Indyjskim i zdecydowanie woda była mniej przyjemna. Był taki okres w moim życiu, w którym namiętnie oddawałem się malarstwu. Poświęcałem temu cały wolny czas, była to wówczas moja największa pasja i sposób na życie. Marzenia o byciu artystą malarzem gdzieś się rozpierzchły w między czasie, niemniej do dziś pozostała mi ( z czego nawiasem mówiąc jestem bardzo dumny ) niezliczona ilość barw w głowie, którymi nazywam widzianą rzeczywistość. Wyobraźcie sobie teraz lagunę, która oprócz filmowego błękitu kryje w sobie wszystkie możliwe odcienie zieleni, cyjanu, kobaltu, lapis-lazuli, szafiru czy grynszpanu. A pośrodku zatoczki przycumowana jedna łódź. Nasza. Czuliśmy się jak bohaterowie hollywoodzkiej mega produkcji, w której ja wcielałem się w postać przystojnego Christophera Atkinsa a Guga promieniowała krystalicznie białym uśmiechem Brooke Shields. Nasza rajska wyspa, z położoną z boku osamotnioną, dziką, bezludną plażą. Wystarczyło popłynąć z Long Beach kilkanaście minut by poczuć się rozbitkiem. Nasz piętnastoletni sternik o idealnie hebanowej skórze, bystrym spojrzeniu i wyraziście rysującymi się mięśniami brzucha oddalił się nieznacznie by nie przeszkadzać nam w obcowaniu z naturą, tak martwą jak i ożywioną. Wyposażeni w maski i płetwy do nurkowania mogliśmy podziwiać podwodny świat rozkoszując się widokiem far koralowych tak rozległych, tak kolorowych, tak różnorodnych, iż cały mój trud opisania tego cudu natury to …daremny trud. Tego dnia opłynęliśmy kilka plaż, nurkując podążaliśmy za ławicami tysięcy kolorowych rybek, wpływaliśmy w nie, ścigaliśmy się z nimi, a te jakby świadome naszych poczynań gwałtownie skręcały, zawracały, wpływały w głębiny albo płynęły pod samą powierzchnią morza. Bawiły się z nami dając nam szansę uczestnictwa w ich podwodnych harcach. Guga, która dotychczas bała się ryb, przełamała strach i bez oporu podglądała wyczyny tych wyśmienitych pływaków. Mieliśmy okazję płynąć razem z żółwiem gigantem, który nic sobie nie robił z naszej obecności. Mogliśmy poczuć adrenalinę i dreszcz emocji pływając między rekinami. Tych kilka godzin nurkowania w krystalicznie czystej wodzie przeniosło nas w świat doskonały, w podwodną magiczną krainę, tak bajecznie kolorową, fantazyjną, o kształtach, formie, fakturze tak unikatowej, że świadomość coraz większej degradacji tego pięknego naturalnego środowiska rodzi w nas bunt i zasmuca zarazem. Kiedy siedzi się wygodnie w fotelu a w wiadomościach donoszą o kolejnym wycieku ropy do oceanu nie uderza cię to tak mocno jak wówczas gdy widzisz ten cudowny świat i możesz go dotknąć, poczuć, posmakować. W naszej podróży cały czas towarzyszy nam ta dwubiegunowość, to rozdarcie pomiędzy zachwytem a odrazą. Wciąż balansujemy na cienkiej granicy i wciąż zastanawiamy się, czy może istnieć świat tak doskonały jak widoki, które tu zastajemy, bez góry śmieci walających się za zakrętem, za tylną bramą, za największym głazem plaży? 

W pierwszy dzień pobytu tutaj wybraliśmy się na położoną po drugiej stronie wyspy plażę. Po niedługiej kąpieli w Pacyfiku postanowiliśmy sprawdzić co kryje na swoim końcu tajemnicza wybrukowana ścieżka biegnąca wzdłuż plaży. Idąc nią, z lewej strony mieliśmy ostro wznoszący się i gęsto porośnięty tropikalną roślinnością stok , z prawej wody oceanu. Pokonując kolejny metr doszliśmy do wniosku, że ścieżka ta może prowadzić dookoła całej wyspy. W ten sposób dotarlibyśmy do Long Beach nie przecinając wyspy w poprzek a idąc cały czas jej wybrzeżem. Zapowiadał się całkiem przyjemny, łatwy spacerek. Dochodziła godzina piętnasta. Miałem na sobie jedynie kąpielówki. Wybrukowana dróżka nie była dla bosych stóp żadnym wyzwaniem. Do czasu. Żadne z nas nie przypuszczało, że droga ta zaprowadzi nas w sam środek dżungli, w której prawie zastanie nas noc. A noc w czarnej, nieprzejednanej, pełnej robactwa, różnorodnych zwierząt ,bez ubrań, wody, pożywienia i latarki nie była naszym wymarzonym sposobem letniego wypoczynku. Jako pierwsze zaczęło doskwierać nam pragnienie. Byliśmy już dość daleko od jakichkolwiek zabudowań, ale będąc przekonanym, że droga doprowadzi nas do jakiejkolwiek cywilizacji parliśmy dzielnie naprzód. Widoki zapierały dech w piersiach. Z lewej strony coraz bardziej egzotyczna roślinność z prawej coraz bardziej niedostępny ocean. Po godzinie marszu napotykamy niewielką plażę, łagodne zejście i kilka drewnianych domków położonych dookoła. W recepcji dowiadujemy się, że droga rzeczywiście prowadzi dookoła wyspy, więc zakupujemy butelkę wody mineralnej za 4 zł i ruszamy przed siebie. Wciąż czując bruk pod gołymi stopami czuliśmy się bezpiecznie i bez cienia strachu czy wątpliwości parliśmy do przodu. Odgłosy dzikich zwierząt, koncerty cykad, świerszczy, żab i ptaków dobiegały z lewej, z prawej olbrzymie fale rozbijały się o skalisty brzeg. Nagle ścieżka ucina się. Droga zawalona jest wielkimi głazami. Dochodzimy do wniosku, że musi to być pozostałość po mającym tu miejsce kilka lat temu tsunami i że z całą pewnością droga wiedzie dalej. Musimy tylko pokonać przeszkodę. Na prawo zejście do brzegu jest zbyt niebezpieczne. Postanawiamy ruszyć lasem, wspinając się po stromej górze i próbując dużym łukiem obejść wyrastające nam przed nosem głazy. Metr za metrem, Guga w japonkach i ja na boso, posuwaliśmy się w górę, ostrożnie omijając ostre kamienie czy egzotyczną roślinność o kolczastych łodygach. Jeszcze tylko to jedno wzniesienie i na pewno dobrniemy do ścieżki, przekonywałem Gugę i samego siebie. Jeszcze tylko to jedno podejście, powalone drzewo, ten jeden zakręt. Zgubiliśmy się! Nie ma wyjścia, próbujemy iść dalej dołem, po kamieniach, wzdłuż linii brzegowej. Zejście w dół jest stosunkowo łatwe, ale przeskakiwanie z głazu na głaz już takie nie jest. Po kilku mozolnych minutach podczas których pokonaliśmy zaledwie parę metrów orientujemy się, że zapada zmrok. Całkowita ciemność po zachodzie słońca zapada w ciągu kilku chwil, więc mamy naprawdę niewiele czasu by odnaleźć drogę. Desperacko, w pośpiechu znów próbujemy przedrzeć się przez gęstwinę, mając nadzieję, że u szczytu wzniesienia dojrzymy jakiekolwiek rozwiązanie naszego coraz gorszego położenia. Każde rozwiązanie wydaje nam się beznadziejne. Na domiar złego szalenie stromy stok porośnięty jest czymś w rodzaju agawy, rośliny o długich ostrych, kolcowatych liściach. Nie da się jej złapać w razie czego a przechodząc obok rani nogi i wbija się kolcami w skórę. Tak mijają cenne minuty. Im wyżej udaje nam się wspiąć, tym wyższa okazuje się być góra, na szczyt której chcemy się dostać. Podejmujemy decyzję o powrocie do położonej kilka kilometrów wcześniej rybackiej wioski. Nie mamy wyjścia. Nie wiemy czy odnajdziemy drogę do Long Beach i czy w ogóle ona istnieje. Nie wiemy nawet jak daleko mamy do hostelu i czy zdążymy do niego przed zapadnięciem całkowitej ciemności. Już nie bacząc na poranione stopy, prawie biegiem kierujemy się w stronę wioski, żywiąc głęboką nadzieję, że tam znajdziemy wodną taksówkę i rybaka, który o zmierzchu zdecyduje się nas zabrać. Nie schodzimy już w stronę morza. Górą próbujemy pokonać kolejne metry. Z każdym krokiem robi się coraz ciemniej. Przestaję liczyć ilość ukąszeń komarów. Ból przestaje istnieć. Liczy się tylko powrót do wioski przed nocą. Gdy w oddali dostrzegamy meczet i pierwsze światła domostw robi się już prawie czarno. Dochodzimy do plaży. Rybak z wyraźnym zdziwieniem na twarzy obserwuje nas z ganku swojej chatki. Zapewne z takim samym zdziwieniem obserwował nas jak prawie nadzy, na boso maszerowaliśmy kilka godzin wcześniej w przeciwnym kierunku. Pytamy o transport na Long Beach. Śmiejąc się pyta, czy zgubiliśmy drogę? A więc jest droga ! Wyjaśnia nam, że po przejściu przez wyspę tsunami, tubylcy wytoczyli nowy szlak i biegnie on teraz wzdłuż znajdującej się na szczycie linii wysokiego napięcia. Patrzymy w górę. Słup z kablami dumnie stoi wyprostowany wskazując kierunek szalonym podróżnikom. Nikt nie wpadł na pomysł, by przy rozstaju dróg umieścić tabliczkę z napisem "tędy" albo chociaż strzałkę, by osoby takie jak my ni musiały błądzić w poszukiwaniu właściwej drogi. Za dwadzieścia złotych, piętnaście minut później byliśmy już na Long Beach. Obserwując trasę jaką z olbrzymią prędkością pokonaliśmy łodzią byliśmy już pewni, że tego wieczoru nie dotarlibyśmy drogą lądową do naszej plaży. Decyzja o powrocie była słuszna. Tego samego dnia mieliśmy jeszcze jedną przygodę, która na chwilę zmroziła nam krew w żyłach. Robiąc sobie zdjęcia około trzynastej, na Long Beach wynalazłem wspaniale wyglądające skupisko skał i uderzających w nie fal. I mówię do Gugi: "Kochanie ja sobie tu usiądę a Ty mi zrób piękne zdjęcie". No i wdrapałem się na górę, usiadłem pomiędzy skałami i pozuję. Fale uderzały poniżej więc wszystko było w porządku, aż nagle poczułem na ciele ogłuszającą i powalającą mnie masę spienionej wody, która nie tylko zwaliła mnie z nóg ale sprawiła, że miotałem się bezwładnie w tym leju. W pierwszym odruchu próbowałem się czegoś złapać ale siła fali była za duża a ściany skał zbyt gładkie. Więc tylko zdążyłem wystawić dłonie przed siebie by nie uderzyć z impetem w pojawiającą się nagle przede mną skałę. Uf, głowa ocalona. Ale nagle czuję jak cofająca się fala zabiera mnie ze sobą, więc powtarzam mój ślizg pomiędzy skałami ale w przeciwnym kierunku. I gdy cała woda cofnęła się całkowicie jakoś udało mi się wstać i wskoczyć na wyższe "piętro". Musiało to wyglądać przerażająco, bo wzroku Gugi stojącej kilka metrów ode mnie z aparatem w ręku nie zapomnę nigdy. Zdjęcia nie mam. Mam za to całe kości i mega wspomnienie. Dziś jest trzeci dzień naszego pobytu na tej urokliwiej wyspie. Jutro o ósmej rano wypływamy na południe by dotrzeć do liczącej 130 milionów lat, dziewiczej, prastarej dżungli. Jest to najstarsza tropikalna dżungla świata. Chcemy tam spędzić dwie doby, odcięci od cywilizacji, Internetu, prądu, walcząc z własnymi słabościami i lękami. Otoczeni endemiczną roślinnością, dzikimi zwierzętami, będziemy wsłuchiwać się w odgłosy dżungli. Lecimy. Pa! Pa!



sobota, 28 lutego 2015

Witaj Kambodżo !!!

Dach Wat Ounalom przy zachodzie słońca. 




28 lutego 2015,sobota, Phnom Penh, Kambodża. 


Budzik stłumionym trrryyyyt, trrryyyt docierał do świadomości w zupełnych ciemnościach. W hotelowym pokoju przez niedającą się wyregulować klimatyzację temperatura spadła do 17 stopni Celsjusza i po czterech godzinach snu, ciężko było wychylić nos spod koca. Nie było czasu na swobodne leniuchowanie. Autobus do Kambodży miał odjechać za półtorej godziny. Czekało nas jeszcze spakowanie plecaków, znalezienie czegoś do jedzenia, złapanie taksówki, która zawiozła by nas na dworzec autobusowy, zakupienie biletów. Sporo, jak na czwartą rano. Zwlokłem się z łóżka i ociężałym krokiem ruszyłem do łazienki. Zimny prysznic prawie postawił mnie na nogi, ale wciąż czułem się ospały i miałem ochotę z powrotem wskoczyć do ciepłej pościeli. Nim wyszliśmy z Gugą z hotelu minęło jakieś 45 minut. Do odjazdu busa coraz bliżej. Pokonywaliśmy właśnie skrzyżowanie gdy zaczepiło nas dwóch typków w średnim wieku, siedzących na motorach. 

-motorbike taxi ? 

-Yes - odpowiadamy i negocjujemy cenę za transport na dworzec autobusowy. 30 tysięcy dongów od osoby. Bierzemy ! 

-bus station ? 

-yes, yes - chórem odpowiadają kierowcy i pokazują gestem dłoni byśmy z plecakami usadowili się z nimi na motorkach. Upewniamy się, że dobrze zrozumieli nasze oczekiwania i w drogę. Trasę z dworca do hotelu znaliśmy przechodząc ją pieszo dwa dni wcześniej, więc zdziwiło nas, gdy panowie nagle skręcili z głównej drogi w lewo, co na chwilę przed odjazdem naszego autobusu nie wróżyło nic dobrego. Po chwili zatrzymaliśmy się nad znanym nam już kanałem, gdzie na upartego mógłby istnieć dworzec ale dla łodzi i łódeczek. Przywieźli nas w miejsce, z którego turyści mniej więcej od piątej rano wypływają z miejscowymi na pływający targ, stanowiący lokalną atrakcję turystyczną. Krzyczymy, że to nie tutaj, że mieli nas zawieźć na dworzec autobusowy, kilkukrotnie powtarzamy słowo bus, ale nikt nie reaguje. Grupka rybaków i właścicieli łódek stała tuż obok patrząc na rozgrywającą się scenkę obojętnym wzrokiem. Pytamy czy ktoś z nich zna angielski? Żadnej reakcji. Wreszcie Guga wyciąga telefon, w nawigacji pokazuje mapkę z ulicą, przy której usytuowany jest dworzec i palcem pokazuje miejsce do którego mieli zawieść nas pseudo taksówkarze. Chwila konsternacji, krótka narada w ojczystym języku i po chwili znów pędzimy przez miasto trzymając się kurczowo kierowców, by z plecakami nie runąć na ziemię. Docieramy na dworzec o 5.30. Okazuje się, że w portfelach mamy tylko jeden banknot o wartości pięciuset tysięcy dongów. Jak zapłacić za taksówkę sześćdziesiąt tysięcy pięćsetką? Pokazuję jednemu z nich, że wejdę do biura, przy którym się zatrzymaliśmy, rozmienię banknot i zapłacę. Ale kobieta do której się zgłosiliśmy z tą prośbą ani myśli współpracować. Na jakimś skrawku papieru wypisuje nam cenę biletu do Kambodży. Skąd wie, że tam chcemy jechać ? Nie czas się nad tym zastanawiać, w drzwiach stoi jeden z taksówkarzy i bacznie mi się przygląda. Tłumaczymy z Gugą, że chcemy jedynie rozmienić pięćset tysięcy, że bilety kupimy później, bo i tak nie mamy tyle gotówki przy sobie. A ta z uporem maniaka wypisuje 650 tysięcy dongów na świstku papieru i mamrocze coś do nas po wietnamsku. Z pomocą po dłuższej chwili przychodzi dopiero wchodzący do biura kolejny pracownik, który z rysowanych na papierze banknotów domyślił się, że chcemy jeden duży zamienić na pięć mniejszych. Płacimy za motorki i biegniemy w poszukiwaniu bankomatu. Okazuje się, że na całym wielkim dworcu nie ma ani jednego. Bez przerwy zaczepiani przez jakiś przewoźników, dowiadujemy się, że najbliższy bankomat znajduje się po drugiej stronie dwupasmówki biegnącej obok dworca. Biegniemy tam. Wypłacamy milion dongów i wracamy na dworzec. Od oczekującego, jak się później okazało, na ten sam autobus młodego człowieka wyglądającego na Wietnamczyka dowiedzieliśmy się, że odjazd jest za 10 minut. Mamy więc jeszcze chwilę by zakupić coś do jedzenia. Perspektywa jazdy 8 godzin bez śniadania nie specjalnie nam się uśmiechała. Biegnę więc na pobliski targ i kupuję kiść bananów oraz kilogram pomarańczy. Gotowi do drogi. Po zakupieniu biletów zostaje nam 600 tysięcy gotówki. Jak się później okaże, to nie wystarczy na wjazd do Kambodży… 
Podobno dobrzy ludzie przyciągają dobrych ludzi. Te słowa można traktować różnie, można w to wierzyć lub nie, ale my dziś spotkaliśmy naprawdę dobrego człowieka. Młody człowiek wyglądający na Wietnamczyka okazał się być Amerykaninem podróżującym po Azji i wyratował nas z nie lada opresji. Mając 600 tysięcy dongów nie mogliśmy kupić wizy na granicy, za którą, raz, że trzeba zapłacić dolarami, dwa, że 600 tysięcy, nawet po wymienieniu na dolary u przygranicznego cinkciarza, mogło nam wystarczyć najwyżej na jedną. Zanim dotarliśmy na granice Wietnamsko-Kambodżańską udało nam się nawet wymusić u kierowcy nadprogramowy postój przy bankomacie, w którym Guga próbowała wybrać brakującą kwotę, ale bankomat odmówił posłuszeństwa. Jednym słowem nie mieliśmy kasy by legalnie wejść na terytorium Kambodży. Stojąc w palącym słońcu kilka metrów przed granicą z bezradną miną malującą się zapewne na naszych twarzach, usłyszeliśmy jak podchodzi do nas Amerykanin mówiąc, że on zapłaci za nasze wizy. Uratował nas zupełnie obcy człowiek. Wszelkie formalności, oficjalne spojrzenia w oczy, pieczątki, wizy udało nam się załatwić w pół godziny. Dreszczyk emocji odczuwam za każdym razem gdy legitymuje mnie mundurowy z pałką i z przypiętym u boku pistoletem, a potem z tą miną zabójcy, trzymając w ręku mój paszport, patrzy mi prosto w twarz. Zwracając paszport nigdy się nie uśmiechają, a ja z każdym razem przyłapuję się na tym, że o tym myślę. 

Stary, przepełniony, upakowany do granic możliwości autobus wiózł nas od granicy do stolicy Kambodży prawie cztery godziny. Próbowaliśmy się zdrzemnąć, ale upał i wszędobylskie dziury w drodze skutecznie nam to utrudniały. Trzęsło tak bardzo, że bezustannie podskakiwaliśmy na naszych siedzeniach prawie uderzając głową w sufit. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. To co stało się po otwarciu drzwi autobusu przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Uderzająca fala gorąca, zapachu gnijących ryb z pobliskiego targu, odór potu zmieszany z zapachem kadzideł i jakiś lokalnych olejków, które ludzie wsmarowują sobie w twarz, dekolt, szyję, łokcie, sprawiła, że pierwsze wdechy tutejszego powietrza były poważnym wyzwaniem. Od razu rzuciło się na nas kilkunastu gości chcących nam pomóc, zaoferować jakieś usługi, przewóz, tuk tuka, pomoc w znalezieniu hostelu i co właściwie, wszystko czego możesz zapragnąć. Z pomocą ponownie przyszedł nam Amerykanin Theo, który zaproponował, byśmy zabrali się z nim do hostelu, który sobie zarezerwował. Wystarczyła informacja, że to backpackerski hostel z tanimi pokojami i w dobrej lokalizacji blisko rzeki i marketu. Wynegocjowaliśmy tuk tuka za 6 dolarów i po 15 minutach znaleźliśmy się w Velkommen Backpackers. Niedługo później przemierzaliśmy malownicze ulice Pnom Penh, targ, na którym pierwszy raz w życiu widziałem tyle much krążących nad ułożonym na straganach mięsem, rybami czy dogorywającymi w wiadrach owocami morza, świątynię Wat Ounalom - najważniejsze w Kambodży centrum buddyzmu, składające się z 44 obiektów z połowy XV wieku i Muzeum Narodowe, z pięknym parkiem dookoła. Nim nastała noc przeszliśmy kilka ładnych kilometrów, zawędrowaliśmy do bardzo smacznej, taniej i podającej lokalne specjały restauracji Uncle Lau's Kitchen, zjadając wyjątkowo dobry ryż ze smażonym kurczakiem w stylu syczuańskim z dużą ilością chili, czarnego pieprzu, zielonej cebulki i sosu sojowego, poszliśmy na kawę do przyjemnego i pełnego podróżników backpackerskiego baru, zamówiliśmy soki owocowe i docierając wreszcie do naszego hostelu znaleźliśmy jeszcze siły na kufelek piwa. 

Teraz nadszedł czas by wypowiedzieć na głos dobranoc, zamknąć laptopy i oddać się w błogie objęcia Morfeusza. 

Dobranoc.

piątek, 27 lutego 2015

Miasto za milion !



22 lutego 2015, niedziela, Vung Tau, "Miasto za milion" 



Scenariusz jak sprzed doby. Znów nowe miasto. Znów szósta nad ranem. Znów po nocy spędzonej w autobusie. Wymęczeni zakładamy plecaki i w drogę. Ale dokąd? W oddali dostrzegamy szyld Mc Donalds, ruszamy więc tam, z nadzieją na tanią kawę i WiFi. Otwarte. Pakujemy się z plecakami do środka, zamawiamy kawę, otwieramy laptopy i urządzamy w kąciku naszą bazę wywiadowczą. Pootwierane przewodniki, mapy, strony z lokalnymi atrakcjami, wujek google, burza mózgów i po trzech godzinach jesteśmy przygotowani do podboju byłej stolicy Wietnamu. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy będąc u kresu ustaleń, nagle nie wpadli na jakiś spontaniczny pomysł. Jedziemy do Vung Tau! 

Nieduże miasto w południowym Wietnamie, w prowincji Bà Rịa-Vũng Tàu, nad Morzem Południowochińskim. Dwie godziny drogi od Sajgonu. Ruszamy zatem. Sajgon z licznymi maleńkimi i urokliwymi kawiarniami, jako głównymi atrakcjami miasta może spokojnie zaczekać. No może żal odrobinę słynnych tuneli, znajdujących się 70 km na północny zachód od Sajgonu , które pierwotnie miały długość ponad 200 km, ale do dziś zachowało się tylko 120 km. Tunele zostały wybudowane przez Wietkong podczas wojny w Wietnamie. Znajdowały się tam szpitale, kuchnie, sypialnie, sale konferencyjne i arsenały. Ponoć ciekawa atrakcja dla turystów. Ale co tam, klamka zapadła, przemierzamy miasto w poszukiwaniu autobusu, który mógłby zawieźć nas do Vung Tau. Lokalnym, przepełnionym, starym, śmierdzącym i trzęsącym się rzęchem docieramy na miejsce około południa. Nasza strategia, polegająca na asertywnym odmawianiu pomocy ze strony zaraz pojawiających się " majfriendów" skutkuje i tym razem. Dzięki samodzielnemu docieraniu do hoteli, atrakcji, wysp, świątyń można naprawdę wiele zaoszczędzić. Oddalamy się od autobusu, wchodzimy do pierwszej napotkanej kawiarni z bezprzewodowym internetem, zamawiamy kawę i urządzamy krótką naradę. Po chwili mamy mapy, listę miejsc do zobaczenia, nawigację w telefonie, a w kieszeni kilkaset wietnamskich dongów więcej. I można również więcej zobaczyć docierając tych kilka kilometrów pieszo. I spotkać wspaniałych ludzi, bezinteresownych, ciekawych ciebie i twojej historii, ludzi, którzy poczęstują cię mrożoną herbatą, piwem albo lokalnymi smakołykami, co zwłaszcza dla Gugi, może stanowić nie lada wyzwanie. Tym razem Agoda ani żadne inne wyszukiwarki nie pomogły nam w znalezieniu taniego hostelu, więc nauczeni doświadczeniem ruszamy w miasto mając nadzieję, że w największy upał znajdziemy nocleg dość szybko. Godzina za godziną mijały, a my wciąż z plecakami na plecach, w przepoconych koszulkach pokonywaliśmy kolejny kilometr nie mogąc znaleźć niczego, co odpowiadałoby naszemu budżetowi. Założyliśmy, że nie będziemy płacić za nocleg więcej niż 5-8 dolarów za pokój. Zdarzały się wyjątki, niemniej 300 tysięcy dongów stanowiło naszą górną granicę. Tymczasem, po odwiedzeniu kolejnego hotelu niezależnie od klasy i ilości gwiazdek wszędzie słyszeliśmy to samo: pokój dla dwóch osób - milion! Wiemy, że naciągają białych turystów, że trzeba się targować, że bywają tak drogie hotele w Wietnamie, ale żeby milion? Godziny mijały, a my wciąż niczego nie znaleźliśmy. Strefa bardzo ekskluzywnych, pięciogwiazdkowych hoteli dla bogaczy, jak i zapyziałe, brudne uliczki robotniczej dzielnicy, nie miało znaczenia gdzie zajdziemy - wszędzie słyszeliśmy to samo. Nie mając pojęcia dlaczego to miasto jest tak drogie, powoli zaczynaliśmy tracić nadzieję, że w tym dniu znajdziemy cokolwiek. Zapadał zmierzch. Po zachodzie słońca, bardzo szybko robi się ciemno. W niedługim czasie z ulic znikają stragany, ludzie chowają się do swoich domostw, jest coraz ciężej z kimkolwiek porozmawiać, mało kto posługuję się tutaj innym językiem niż wietnamski, a my mamy coraz bardziej dość bólu pleców, nóg i zmęczenia całodziennym poszukiwaniem. Decydujemy, że nadchodzącą noc spędzimy na plaży. Z pokerową miną przechodzimy obok strażniczej budki, pokonując bramę najbardziej ekskluzywnego resortu o nazwie "Paradise" i nie oglądając się za siebie od razu kierujemy się w stronę rozłożonych przy plaży leżaków. Wynajdujemy dwa najdalsze, zdejmujemy plecaki i rozkładamy się na mokrych już od wilgoci leżakach. Co za ulga! Trwający prawie 10 godzin spacer z ważącymi po 15 kilogramów plecakami dał nam się mocno we znaki. Spryskani przeciw komarowym sprayem, ułożyliśmy się na leżakach i zasnęliśmy w swoich jedwabnych śpiworach w ciągu kilku minut. Ranek przywitał nas szumem fal i wspaniałym wschodem słońca. Odbijająca się w morzu pomarańczowa kula, oraz czarne, szare, sine, białe i popielate chmury nisko położone nad linią horyzontu malowały obraz, który zapamiętamy na zawsze. Wyspani, szczęśliwi, przez nikogo nie zaczepiani ruszyliśmy przed siebie wciąż zadając sobie pytanie, dlaczego normalnie płacąc po 150 - 200 tysięcy dongów, Vung Tao było miastem za milion? 

Powrót do dzieciństwa.



21 lutego 2015, sobotni wieczór, Nha Trang.

To była szybka akcja. Jednodniowy, błyskawicznie przeprowadzony skomasowany atak na największe atrakcje Nha Trang. Dzień wypełniony po brzegi, intensywny, upalny, pełen wrażeń, a co najważniejsze układający się po naszej myśli i wesoły. I smaczny. I taki, że na długo pozostanie w naszej pamięci. A wszystko zaczęło się o 6 rano, gdy wysiedliśmy z autobusu, w którym spędziliśmy noc leżąc na …podłodze. Ale o tym kiedy indziej, bo dziś tylko na wesoło :) Nauczeni doświadczeniem od razu zgłosiliśmy w biurze Camela chęć rezerwacji sypialnianego autobusu do Sajgonu. I tu pierwsza niespodzianka, czego zresztą mogliśmy się domyśleć. Nie ma wolnych miejsc w kursie niedzielnym, na który mieliśmy chrapkę.
-Najwcześniej możecie wyruszyć w środę.
-Ale to za cztery dni - mówimy, a my chcemy wyruszyć w dalszą podróż już jutro!

Pani pogrzebała w stosie papierów na biurku i z szelmowskim uśmiechem oznajmiła, że są jeszcze dwa wolne miejsca w kursie dzisiejszym o 20.00. Bez wahania zabukowaliśmy dwa miejsca na wieczorny kurs, zostawiliśmy plecaki w Camelu i w drogę. Przystanek pierwszy: plaża! Rewelacyjny mięciutki biały piasek, słońce, Ocean Spokojny i gigantyczne fale, a pośród nich … ja. Guga została na plaży delektując  się słońcem. Szalenie słona ale ciepła woda i te ogromne fale próbujące mnie powalić. Wspaniałe doświadczenie. Przystanek drugi: Śniadanie. Obawialiśmy się, że o ósmej rano nie znajdziemy żadnych ulicznych pyszności, ale zaserwowany nam przy jakimś skrzyżowaniu smażony ryż z grillowaną  wieprzowiną, sadzonym jajkiem,  licznymi sosami, limonką i zielonym chili rozwiał wszelkie nasze wątpliwości. Kolejny punkt dla Wietnamu i dzisiejszego dnia. Przystanek trzeci: najdłuższa gondolowa kolejka świata, licząca ponad trzy kilometry, biegnąca 50 metrów nad Oceanem Spokojnym. Chcemy tam dotrzeć pieszo, idąc wzdłuż majestatycznej plaży. Nieśpiesznym krokiem docieramy do uroczo wyglądającej kawiarenki, położonej w cieniu rozłożystego drzewa, w której zamawiamy mrożone kawy. Na liście plusów dzisiejszego dnia dopisujemy i tę pozycję. Do kasy biletowej kolejki docieramy na jedenastą. Cena biletów 550 tysięcy dongów. Kosmos. Ale decydujemy się zakupić bilet. Nie wiemy jeszcze, że w cenę wliczone jest wesołe miasteczko, kolejka górska, rollercoster, podwodny świat z pokazem tańca syren,  park wodny,  samochodziki, masę różnych karuzel, laguna delfinów i wiele innych atrakcji, które przyjdzie nam przeżywać. A więc kolejna miła niespodzianka od Nha Trang.  Na wyspie Vinpearl,  do której zawiozła nas gondola spędziliśmy pięć godzin. Kolejki do poszczególnych atrakcji powalały na kolana, szkoda było nam czasu by stać w niektórych, więc po szalonej jeździe na górskiej kolejce, wygłupach na torze  samochodzików ( które w tym przypadku były zwierzątkami ), zaliczeniu salonu gier, podwodnego świata, w którym podziwialiśmy masę  pięknych morskich stworzeń i raf koralowych, udaliśmy się do parku wodnego. Wyznam szczerze, że takiej zabawy i szaleństw, tylu emocji, śmiechu i  strachu nie mieliśmy z Gugą od bardzo dawna. Ilość ślizgawek, z których zjeżdżaliśmy z przerażającą prędkością na dwuosobowych dmuchanych pontonikach jest nie do opisania.  Jedne otwarte, inne kryte, jedne z niewielką ilością zakrętów, inne znów szalenie pokręcone. Strome i  łagodne, leniwe i ultra szybkie i gdy wydawało się, że szybciej i mocniej  już nie można, trafialiśmy na taką, przy której wrzask wydobywający się z naszych gardeł musiał być słyszalny na całym obiekcie.   Niestety nie mogliśmy zostać do końca regulaminowego czasu, czyli do 21.00. O 19.00 odjeżdżał nasz autobus do Sajgonu. Zbliżała się 17.00, czas by w mokrych kąpielówkach wyruszyć w powrotną drogę do centrum miasta. Opuszczaliśmy Nha Trang z uczuciem niedosytu. Wspaniałe, wielkie  fale Oceanu Spokojnego szumiały nam w głowach jeszcze długie godziny, podczas gdy nasz autobus mknął przez noc w nieznane…