Dach Wat Ounalom przy zachodzie słońca. |
28 lutego 2015,sobota, Phnom Penh, Kambodża.
Budzik stłumionym trrryyyyt, trrryyyt docierał do świadomości w zupełnych ciemnościach. W hotelowym pokoju przez niedającą się wyregulować klimatyzację temperatura spadła do 17 stopni Celsjusza i po czterech godzinach snu, ciężko było wychylić nos spod koca. Nie było czasu na swobodne leniuchowanie. Autobus do Kambodży miał odjechać za półtorej godziny. Czekało nas jeszcze spakowanie plecaków, znalezienie czegoś do jedzenia, złapanie taksówki, która zawiozła by nas na dworzec autobusowy, zakupienie biletów. Sporo, jak na czwartą rano. Zwlokłem się z łóżka i ociężałym krokiem ruszyłem do łazienki. Zimny prysznic prawie postawił mnie na nogi, ale wciąż czułem się ospały i miałem ochotę z powrotem wskoczyć do ciepłej pościeli. Nim wyszliśmy z Gugą z hotelu minęło jakieś 45 minut. Do odjazdu busa coraz bliżej. Pokonywaliśmy właśnie skrzyżowanie gdy zaczepiło nas dwóch typków w średnim wieku, siedzących na motorach.
-motorbike taxi ?
-Yes - odpowiadamy i negocjujemy cenę za transport na dworzec autobusowy. 30 tysięcy dongów od osoby. Bierzemy !
-bus station ?
-yes, yes - chórem odpowiadają kierowcy i pokazują gestem dłoni byśmy z plecakami usadowili się z nimi na motorkach. Upewniamy się, że dobrze zrozumieli nasze oczekiwania i w drogę. Trasę z dworca do hotelu znaliśmy przechodząc ją pieszo dwa dni wcześniej, więc zdziwiło nas, gdy panowie nagle skręcili z głównej drogi w lewo, co na chwilę przed odjazdem naszego autobusu nie wróżyło nic dobrego. Po chwili zatrzymaliśmy się nad znanym nam już kanałem, gdzie na upartego mógłby istnieć dworzec ale dla łodzi i łódeczek. Przywieźli nas w miejsce, z którego turyści mniej więcej od piątej rano wypływają z miejscowymi na pływający targ, stanowiący lokalną atrakcję turystyczną. Krzyczymy, że to nie tutaj, że mieli nas zawieźć na dworzec autobusowy, kilkukrotnie powtarzamy słowo bus, ale nikt nie reaguje. Grupka rybaków i właścicieli łódek stała tuż obok patrząc na rozgrywającą się scenkę obojętnym wzrokiem. Pytamy czy ktoś z nich zna angielski? Żadnej reakcji. Wreszcie Guga wyciąga telefon, w nawigacji pokazuje mapkę z ulicą, przy której usytuowany jest dworzec i palcem pokazuje miejsce do którego mieli zawieść nas pseudo taksówkarze. Chwila konsternacji, krótka narada w ojczystym języku i po chwili znów pędzimy przez miasto trzymając się kurczowo kierowców, by z plecakami nie runąć na ziemię. Docieramy na dworzec o 5.30. Okazuje się, że w portfelach mamy tylko jeden banknot o wartości pięciuset tysięcy dongów. Jak zapłacić za taksówkę sześćdziesiąt tysięcy pięćsetką? Pokazuję jednemu z nich, że wejdę do biura, przy którym się zatrzymaliśmy, rozmienię banknot i zapłacę. Ale kobieta do której się zgłosiliśmy z tą prośbą ani myśli współpracować. Na jakimś skrawku papieru wypisuje nam cenę biletu do Kambodży. Skąd wie, że tam chcemy jechać ? Nie czas się nad tym zastanawiać, w drzwiach stoi jeden z taksówkarzy i bacznie mi się przygląda. Tłumaczymy z Gugą, że chcemy jedynie rozmienić pięćset tysięcy, że bilety kupimy później, bo i tak nie mamy tyle gotówki przy sobie. A ta z uporem maniaka wypisuje 650 tysięcy dongów na świstku papieru i mamrocze coś do nas po wietnamsku. Z pomocą po dłuższej chwili przychodzi dopiero wchodzący do biura kolejny pracownik, który z rysowanych na papierze banknotów domyślił się, że chcemy jeden duży zamienić na pięć mniejszych. Płacimy za motorki i biegniemy w poszukiwaniu bankomatu. Okazuje się, że na całym wielkim dworcu nie ma ani jednego. Bez przerwy zaczepiani przez jakiś przewoźników, dowiadujemy się, że najbliższy bankomat znajduje się po drugiej stronie dwupasmówki biegnącej obok dworca. Biegniemy tam. Wypłacamy milion dongów i wracamy na dworzec. Od oczekującego, jak się później okazało, na ten sam autobus młodego człowieka wyglądającego na Wietnamczyka dowiedzieliśmy się, że odjazd jest za 10 minut. Mamy więc jeszcze chwilę by zakupić coś do jedzenia. Perspektywa jazdy 8 godzin bez śniadania nie specjalnie nam się uśmiechała. Biegnę więc na pobliski targ i kupuję kiść bananów oraz kilogram pomarańczy. Gotowi do drogi. Po zakupieniu biletów zostaje nam 600 tysięcy gotówki. Jak się później okaże, to nie wystarczy na wjazd do Kambodży…
Podobno dobrzy ludzie przyciągają dobrych ludzi. Te słowa można traktować różnie, można w to wierzyć lub nie, ale my dziś spotkaliśmy naprawdę dobrego człowieka. Młody człowiek wyglądający na Wietnamczyka okazał się być Amerykaninem podróżującym po Azji i wyratował nas z nie lada opresji. Mając 600 tysięcy dongów nie mogliśmy kupić wizy na granicy, za którą, raz, że trzeba zapłacić dolarami, dwa, że 600 tysięcy, nawet po wymienieniu na dolary u przygranicznego cinkciarza, mogło nam wystarczyć najwyżej na jedną. Zanim dotarliśmy na granice Wietnamsko-Kambodżańską udało nam się nawet wymusić u kierowcy nadprogramowy postój przy bankomacie, w którym Guga próbowała wybrać brakującą kwotę, ale bankomat odmówił posłuszeństwa. Jednym słowem nie mieliśmy kasy by legalnie wejść na terytorium Kambodży. Stojąc w palącym słońcu kilka metrów przed granicą z bezradną miną malującą się zapewne na naszych twarzach, usłyszeliśmy jak podchodzi do nas Amerykanin mówiąc, że on zapłaci za nasze wizy. Uratował nas zupełnie obcy człowiek. Wszelkie formalności, oficjalne spojrzenia w oczy, pieczątki, wizy udało nam się załatwić w pół godziny. Dreszczyk emocji odczuwam za każdym razem gdy legitymuje mnie mundurowy z pałką i z przypiętym u boku pistoletem, a potem z tą miną zabójcy, trzymając w ręku mój paszport, patrzy mi prosto w twarz. Zwracając paszport nigdy się nie uśmiechają, a ja z każdym razem przyłapuję się na tym, że o tym myślę.
Stary, przepełniony, upakowany do granic możliwości autobus wiózł nas od granicy do stolicy Kambodży prawie cztery godziny. Próbowaliśmy się zdrzemnąć, ale upał i wszędobylskie dziury w drodze skutecznie nam to utrudniały. Trzęsło tak bardzo, że bezustannie podskakiwaliśmy na naszych siedzeniach prawie uderzając głową w sufit. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. To co stało się po otwarciu drzwi autobusu przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Uderzająca fala gorąca, zapachu gnijących ryb z pobliskiego targu, odór potu zmieszany z zapachem kadzideł i jakiś lokalnych olejków, które ludzie wsmarowują sobie w twarz, dekolt, szyję, łokcie, sprawiła, że pierwsze wdechy tutejszego powietrza były poważnym wyzwaniem. Od razu rzuciło się na nas kilkunastu gości chcących nam pomóc, zaoferować jakieś usługi, przewóz, tuk tuka, pomoc w znalezieniu hostelu i co właściwie, wszystko czego możesz zapragnąć. Z pomocą ponownie przyszedł nam Amerykanin Theo, który zaproponował, byśmy zabrali się z nim do hostelu, który sobie zarezerwował. Wystarczyła informacja, że to backpackerski hostel z tanimi pokojami i w dobrej lokalizacji blisko rzeki i marketu. Wynegocjowaliśmy tuk tuka za 6 dolarów i po 15 minutach znaleźliśmy się w Velkommen Backpackers. Niedługo później przemierzaliśmy malownicze ulice Pnom Penh, targ, na którym pierwszy raz w życiu widziałem tyle much krążących nad ułożonym na straganach mięsem, rybami czy dogorywającymi w wiadrach owocami morza, świątynię Wat Ounalom - najważniejsze w Kambodży centrum buddyzmu, składające się z 44 obiektów z połowy XV wieku i Muzeum Narodowe, z pięknym parkiem dookoła. Nim nastała noc przeszliśmy kilka ładnych kilometrów, zawędrowaliśmy do bardzo smacznej, taniej i podającej lokalne specjały restauracji Uncle Lau's Kitchen, zjadając wyjątkowo dobry ryż ze smażonym kurczakiem w stylu syczuańskim z dużą ilością chili, czarnego pieprzu, zielonej cebulki i sosu sojowego, poszliśmy na kawę do przyjemnego i pełnego podróżników backpackerskiego baru, zamówiliśmy soki owocowe i docierając wreszcie do naszego hostelu znaleźliśmy jeszcze siły na kufelek piwa.
Teraz nadszedł czas by wypowiedzieć na głos dobranoc, zamknąć laptopy i oddać się w błogie objęcia Morfeusza.
Dobranoc.