sobota, 28 lutego 2015

Witaj Kambodżo !!!

Dach Wat Ounalom przy zachodzie słońca. 




28 lutego 2015,sobota, Phnom Penh, Kambodża. 


Budzik stłumionym trrryyyyt, trrryyyt docierał do świadomości w zupełnych ciemnościach. W hotelowym pokoju przez niedającą się wyregulować klimatyzację temperatura spadła do 17 stopni Celsjusza i po czterech godzinach snu, ciężko było wychylić nos spod koca. Nie było czasu na swobodne leniuchowanie. Autobus do Kambodży miał odjechać za półtorej godziny. Czekało nas jeszcze spakowanie plecaków, znalezienie czegoś do jedzenia, złapanie taksówki, która zawiozła by nas na dworzec autobusowy, zakupienie biletów. Sporo, jak na czwartą rano. Zwlokłem się z łóżka i ociężałym krokiem ruszyłem do łazienki. Zimny prysznic prawie postawił mnie na nogi, ale wciąż czułem się ospały i miałem ochotę z powrotem wskoczyć do ciepłej pościeli. Nim wyszliśmy z Gugą z hotelu minęło jakieś 45 minut. Do odjazdu busa coraz bliżej. Pokonywaliśmy właśnie skrzyżowanie gdy zaczepiło nas dwóch typków w średnim wieku, siedzących na motorach. 

-motorbike taxi ? 

-Yes - odpowiadamy i negocjujemy cenę za transport na dworzec autobusowy. 30 tysięcy dongów od osoby. Bierzemy ! 

-bus station ? 

-yes, yes - chórem odpowiadają kierowcy i pokazują gestem dłoni byśmy z plecakami usadowili się z nimi na motorkach. Upewniamy się, że dobrze zrozumieli nasze oczekiwania i w drogę. Trasę z dworca do hotelu znaliśmy przechodząc ją pieszo dwa dni wcześniej, więc zdziwiło nas, gdy panowie nagle skręcili z głównej drogi w lewo, co na chwilę przed odjazdem naszego autobusu nie wróżyło nic dobrego. Po chwili zatrzymaliśmy się nad znanym nam już kanałem, gdzie na upartego mógłby istnieć dworzec ale dla łodzi i łódeczek. Przywieźli nas w miejsce, z którego turyści mniej więcej od piątej rano wypływają z miejscowymi na pływający targ, stanowiący lokalną atrakcję turystyczną. Krzyczymy, że to nie tutaj, że mieli nas zawieźć na dworzec autobusowy, kilkukrotnie powtarzamy słowo bus, ale nikt nie reaguje. Grupka rybaków i właścicieli łódek stała tuż obok patrząc na rozgrywającą się scenkę obojętnym wzrokiem. Pytamy czy ktoś z nich zna angielski? Żadnej reakcji. Wreszcie Guga wyciąga telefon, w nawigacji pokazuje mapkę z ulicą, przy której usytuowany jest dworzec i palcem pokazuje miejsce do którego mieli zawieść nas pseudo taksówkarze. Chwila konsternacji, krótka narada w ojczystym języku i po chwili znów pędzimy przez miasto trzymając się kurczowo kierowców, by z plecakami nie runąć na ziemię. Docieramy na dworzec o 5.30. Okazuje się, że w portfelach mamy tylko jeden banknot o wartości pięciuset tysięcy dongów. Jak zapłacić za taksówkę sześćdziesiąt tysięcy pięćsetką? Pokazuję jednemu z nich, że wejdę do biura, przy którym się zatrzymaliśmy, rozmienię banknot i zapłacę. Ale kobieta do której się zgłosiliśmy z tą prośbą ani myśli współpracować. Na jakimś skrawku papieru wypisuje nam cenę biletu do Kambodży. Skąd wie, że tam chcemy jechać ? Nie czas się nad tym zastanawiać, w drzwiach stoi jeden z taksówkarzy i bacznie mi się przygląda. Tłumaczymy z Gugą, że chcemy jedynie rozmienić pięćset tysięcy, że bilety kupimy później, bo i tak nie mamy tyle gotówki przy sobie. A ta z uporem maniaka wypisuje 650 tysięcy dongów na świstku papieru i mamrocze coś do nas po wietnamsku. Z pomocą po dłuższej chwili przychodzi dopiero wchodzący do biura kolejny pracownik, który z rysowanych na papierze banknotów domyślił się, że chcemy jeden duży zamienić na pięć mniejszych. Płacimy za motorki i biegniemy w poszukiwaniu bankomatu. Okazuje się, że na całym wielkim dworcu nie ma ani jednego. Bez przerwy zaczepiani przez jakiś przewoźników, dowiadujemy się, że najbliższy bankomat znajduje się po drugiej stronie dwupasmówki biegnącej obok dworca. Biegniemy tam. Wypłacamy milion dongów i wracamy na dworzec. Od oczekującego, jak się później okazało, na ten sam autobus młodego człowieka wyglądającego na Wietnamczyka dowiedzieliśmy się, że odjazd jest za 10 minut. Mamy więc jeszcze chwilę by zakupić coś do jedzenia. Perspektywa jazdy 8 godzin bez śniadania nie specjalnie nam się uśmiechała. Biegnę więc na pobliski targ i kupuję kiść bananów oraz kilogram pomarańczy. Gotowi do drogi. Po zakupieniu biletów zostaje nam 600 tysięcy gotówki. Jak się później okaże, to nie wystarczy na wjazd do Kambodży… 
Podobno dobrzy ludzie przyciągają dobrych ludzi. Te słowa można traktować różnie, można w to wierzyć lub nie, ale my dziś spotkaliśmy naprawdę dobrego człowieka. Młody człowiek wyglądający na Wietnamczyka okazał się być Amerykaninem podróżującym po Azji i wyratował nas z nie lada opresji. Mając 600 tysięcy dongów nie mogliśmy kupić wizy na granicy, za którą, raz, że trzeba zapłacić dolarami, dwa, że 600 tysięcy, nawet po wymienieniu na dolary u przygranicznego cinkciarza, mogło nam wystarczyć najwyżej na jedną. Zanim dotarliśmy na granice Wietnamsko-Kambodżańską udało nam się nawet wymusić u kierowcy nadprogramowy postój przy bankomacie, w którym Guga próbowała wybrać brakującą kwotę, ale bankomat odmówił posłuszeństwa. Jednym słowem nie mieliśmy kasy by legalnie wejść na terytorium Kambodży. Stojąc w palącym słońcu kilka metrów przed granicą z bezradną miną malującą się zapewne na naszych twarzach, usłyszeliśmy jak podchodzi do nas Amerykanin mówiąc, że on zapłaci za nasze wizy. Uratował nas zupełnie obcy człowiek. Wszelkie formalności, oficjalne spojrzenia w oczy, pieczątki, wizy udało nam się załatwić w pół godziny. Dreszczyk emocji odczuwam za każdym razem gdy legitymuje mnie mundurowy z pałką i z przypiętym u boku pistoletem, a potem z tą miną zabójcy, trzymając w ręku mój paszport, patrzy mi prosto w twarz. Zwracając paszport nigdy się nie uśmiechają, a ja z każdym razem przyłapuję się na tym, że o tym myślę. 

Stary, przepełniony, upakowany do granic możliwości autobus wiózł nas od granicy do stolicy Kambodży prawie cztery godziny. Próbowaliśmy się zdrzemnąć, ale upał i wszędobylskie dziury w drodze skutecznie nam to utrudniały. Trzęsło tak bardzo, że bezustannie podskakiwaliśmy na naszych siedzeniach prawie uderzając głową w sufit. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. To co stało się po otwarciu drzwi autobusu przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Uderzająca fala gorąca, zapachu gnijących ryb z pobliskiego targu, odór potu zmieszany z zapachem kadzideł i jakiś lokalnych olejków, które ludzie wsmarowują sobie w twarz, dekolt, szyję, łokcie, sprawiła, że pierwsze wdechy tutejszego powietrza były poważnym wyzwaniem. Od razu rzuciło się na nas kilkunastu gości chcących nam pomóc, zaoferować jakieś usługi, przewóz, tuk tuka, pomoc w znalezieniu hostelu i co właściwie, wszystko czego możesz zapragnąć. Z pomocą ponownie przyszedł nam Amerykanin Theo, który zaproponował, byśmy zabrali się z nim do hostelu, który sobie zarezerwował. Wystarczyła informacja, że to backpackerski hostel z tanimi pokojami i w dobrej lokalizacji blisko rzeki i marketu. Wynegocjowaliśmy tuk tuka za 6 dolarów i po 15 minutach znaleźliśmy się w Velkommen Backpackers. Niedługo później przemierzaliśmy malownicze ulice Pnom Penh, targ, na którym pierwszy raz w życiu widziałem tyle much krążących nad ułożonym na straganach mięsem, rybami czy dogorywającymi w wiadrach owocami morza, świątynię Wat Ounalom - najważniejsze w Kambodży centrum buddyzmu, składające się z 44 obiektów z połowy XV wieku i Muzeum Narodowe, z pięknym parkiem dookoła. Nim nastała noc przeszliśmy kilka ładnych kilometrów, zawędrowaliśmy do bardzo smacznej, taniej i podającej lokalne specjały restauracji Uncle Lau's Kitchen, zjadając wyjątkowo dobry ryż ze smażonym kurczakiem w stylu syczuańskim z dużą ilością chili, czarnego pieprzu, zielonej cebulki i sosu sojowego, poszliśmy na kawę do przyjemnego i pełnego podróżników backpackerskiego baru, zamówiliśmy soki owocowe i docierając wreszcie do naszego hostelu znaleźliśmy jeszcze siły na kufelek piwa. 

Teraz nadszedł czas by wypowiedzieć na głos dobranoc, zamknąć laptopy i oddać się w błogie objęcia Morfeusza. 

Dobranoc.

piątek, 27 lutego 2015

Miasto za milion !



22 lutego 2015, niedziela, Vung Tau, "Miasto za milion" 



Scenariusz jak sprzed doby. Znów nowe miasto. Znów szósta nad ranem. Znów po nocy spędzonej w autobusie. Wymęczeni zakładamy plecaki i w drogę. Ale dokąd? W oddali dostrzegamy szyld Mc Donalds, ruszamy więc tam, z nadzieją na tanią kawę i WiFi. Otwarte. Pakujemy się z plecakami do środka, zamawiamy kawę, otwieramy laptopy i urządzamy w kąciku naszą bazę wywiadowczą. Pootwierane przewodniki, mapy, strony z lokalnymi atrakcjami, wujek google, burza mózgów i po trzech godzinach jesteśmy przygotowani do podboju byłej stolicy Wietnamu. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy będąc u kresu ustaleń, nagle nie wpadli na jakiś spontaniczny pomysł. Jedziemy do Vung Tau! 

Nieduże miasto w południowym Wietnamie, w prowincji Bà Rịa-Vũng Tàu, nad Morzem Południowochińskim. Dwie godziny drogi od Sajgonu. Ruszamy zatem. Sajgon z licznymi maleńkimi i urokliwymi kawiarniami, jako głównymi atrakcjami miasta może spokojnie zaczekać. No może żal odrobinę słynnych tuneli, znajdujących się 70 km na północny zachód od Sajgonu , które pierwotnie miały długość ponad 200 km, ale do dziś zachowało się tylko 120 km. Tunele zostały wybudowane przez Wietkong podczas wojny w Wietnamie. Znajdowały się tam szpitale, kuchnie, sypialnie, sale konferencyjne i arsenały. Ponoć ciekawa atrakcja dla turystów. Ale co tam, klamka zapadła, przemierzamy miasto w poszukiwaniu autobusu, który mógłby zawieźć nas do Vung Tau. Lokalnym, przepełnionym, starym, śmierdzącym i trzęsącym się rzęchem docieramy na miejsce około południa. Nasza strategia, polegająca na asertywnym odmawianiu pomocy ze strony zaraz pojawiających się " majfriendów" skutkuje i tym razem. Dzięki samodzielnemu docieraniu do hoteli, atrakcji, wysp, świątyń można naprawdę wiele zaoszczędzić. Oddalamy się od autobusu, wchodzimy do pierwszej napotkanej kawiarni z bezprzewodowym internetem, zamawiamy kawę i urządzamy krótką naradę. Po chwili mamy mapy, listę miejsc do zobaczenia, nawigację w telefonie, a w kieszeni kilkaset wietnamskich dongów więcej. I można również więcej zobaczyć docierając tych kilka kilometrów pieszo. I spotkać wspaniałych ludzi, bezinteresownych, ciekawych ciebie i twojej historii, ludzi, którzy poczęstują cię mrożoną herbatą, piwem albo lokalnymi smakołykami, co zwłaszcza dla Gugi, może stanowić nie lada wyzwanie. Tym razem Agoda ani żadne inne wyszukiwarki nie pomogły nam w znalezieniu taniego hostelu, więc nauczeni doświadczeniem ruszamy w miasto mając nadzieję, że w największy upał znajdziemy nocleg dość szybko. Godzina za godziną mijały, a my wciąż z plecakami na plecach, w przepoconych koszulkach pokonywaliśmy kolejny kilometr nie mogąc znaleźć niczego, co odpowiadałoby naszemu budżetowi. Założyliśmy, że nie będziemy płacić za nocleg więcej niż 5-8 dolarów za pokój. Zdarzały się wyjątki, niemniej 300 tysięcy dongów stanowiło naszą górną granicę. Tymczasem, po odwiedzeniu kolejnego hotelu niezależnie od klasy i ilości gwiazdek wszędzie słyszeliśmy to samo: pokój dla dwóch osób - milion! Wiemy, że naciągają białych turystów, że trzeba się targować, że bywają tak drogie hotele w Wietnamie, ale żeby milion? Godziny mijały, a my wciąż niczego nie znaleźliśmy. Strefa bardzo ekskluzywnych, pięciogwiazdkowych hoteli dla bogaczy, jak i zapyziałe, brudne uliczki robotniczej dzielnicy, nie miało znaczenia gdzie zajdziemy - wszędzie słyszeliśmy to samo. Nie mając pojęcia dlaczego to miasto jest tak drogie, powoli zaczynaliśmy tracić nadzieję, że w tym dniu znajdziemy cokolwiek. Zapadał zmierzch. Po zachodzie słońca, bardzo szybko robi się ciemno. W niedługim czasie z ulic znikają stragany, ludzie chowają się do swoich domostw, jest coraz ciężej z kimkolwiek porozmawiać, mało kto posługuję się tutaj innym językiem niż wietnamski, a my mamy coraz bardziej dość bólu pleców, nóg i zmęczenia całodziennym poszukiwaniem. Decydujemy, że nadchodzącą noc spędzimy na plaży. Z pokerową miną przechodzimy obok strażniczej budki, pokonując bramę najbardziej ekskluzywnego resortu o nazwie "Paradise" i nie oglądając się za siebie od razu kierujemy się w stronę rozłożonych przy plaży leżaków. Wynajdujemy dwa najdalsze, zdejmujemy plecaki i rozkładamy się na mokrych już od wilgoci leżakach. Co za ulga! Trwający prawie 10 godzin spacer z ważącymi po 15 kilogramów plecakami dał nam się mocno we znaki. Spryskani przeciw komarowym sprayem, ułożyliśmy się na leżakach i zasnęliśmy w swoich jedwabnych śpiworach w ciągu kilku minut. Ranek przywitał nas szumem fal i wspaniałym wschodem słońca. Odbijająca się w morzu pomarańczowa kula, oraz czarne, szare, sine, białe i popielate chmury nisko położone nad linią horyzontu malowały obraz, który zapamiętamy na zawsze. Wyspani, szczęśliwi, przez nikogo nie zaczepiani ruszyliśmy przed siebie wciąż zadając sobie pytanie, dlaczego normalnie płacąc po 150 - 200 tysięcy dongów, Vung Tao było miastem za milion? 

Powrót do dzieciństwa.



21 lutego 2015, sobotni wieczór, Nha Trang.

To była szybka akcja. Jednodniowy, błyskawicznie przeprowadzony skomasowany atak na największe atrakcje Nha Trang. Dzień wypełniony po brzegi, intensywny, upalny, pełen wrażeń, a co najważniejsze układający się po naszej myśli i wesoły. I smaczny. I taki, że na długo pozostanie w naszej pamięci. A wszystko zaczęło się o 6 rano, gdy wysiedliśmy z autobusu, w którym spędziliśmy noc leżąc na …podłodze. Ale o tym kiedy indziej, bo dziś tylko na wesoło :) Nauczeni doświadczeniem od razu zgłosiliśmy w biurze Camela chęć rezerwacji sypialnianego autobusu do Sajgonu. I tu pierwsza niespodzianka, czego zresztą mogliśmy się domyśleć. Nie ma wolnych miejsc w kursie niedzielnym, na który mieliśmy chrapkę.
-Najwcześniej możecie wyruszyć w środę.
-Ale to za cztery dni - mówimy, a my chcemy wyruszyć w dalszą podróż już jutro!

Pani pogrzebała w stosie papierów na biurku i z szelmowskim uśmiechem oznajmiła, że są jeszcze dwa wolne miejsca w kursie dzisiejszym o 20.00. Bez wahania zabukowaliśmy dwa miejsca na wieczorny kurs, zostawiliśmy plecaki w Camelu i w drogę. Przystanek pierwszy: plaża! Rewelacyjny mięciutki biały piasek, słońce, Ocean Spokojny i gigantyczne fale, a pośród nich … ja. Guga została na plaży delektując  się słońcem. Szalenie słona ale ciepła woda i te ogromne fale próbujące mnie powalić. Wspaniałe doświadczenie. Przystanek drugi: Śniadanie. Obawialiśmy się, że o ósmej rano nie znajdziemy żadnych ulicznych pyszności, ale zaserwowany nam przy jakimś skrzyżowaniu smażony ryż z grillowaną  wieprzowiną, sadzonym jajkiem,  licznymi sosami, limonką i zielonym chili rozwiał wszelkie nasze wątpliwości. Kolejny punkt dla Wietnamu i dzisiejszego dnia. Przystanek trzeci: najdłuższa gondolowa kolejka świata, licząca ponad trzy kilometry, biegnąca 50 metrów nad Oceanem Spokojnym. Chcemy tam dotrzeć pieszo, idąc wzdłuż majestatycznej plaży. Nieśpiesznym krokiem docieramy do uroczo wyglądającej kawiarenki, położonej w cieniu rozłożystego drzewa, w której zamawiamy mrożone kawy. Na liście plusów dzisiejszego dnia dopisujemy i tę pozycję. Do kasy biletowej kolejki docieramy na jedenastą. Cena biletów 550 tysięcy dongów. Kosmos. Ale decydujemy się zakupić bilet. Nie wiemy jeszcze, że w cenę wliczone jest wesołe miasteczko, kolejka górska, rollercoster, podwodny świat z pokazem tańca syren,  park wodny,  samochodziki, masę różnych karuzel, laguna delfinów i wiele innych atrakcji, które przyjdzie nam przeżywać. A więc kolejna miła niespodzianka od Nha Trang.  Na wyspie Vinpearl,  do której zawiozła nas gondola spędziliśmy pięć godzin. Kolejki do poszczególnych atrakcji powalały na kolana, szkoda było nam czasu by stać w niektórych, więc po szalonej jeździe na górskiej kolejce, wygłupach na torze  samochodzików ( które w tym przypadku były zwierzątkami ), zaliczeniu salonu gier, podwodnego świata, w którym podziwialiśmy masę  pięknych morskich stworzeń i raf koralowych, udaliśmy się do parku wodnego. Wyznam szczerze, że takiej zabawy i szaleństw, tylu emocji, śmiechu i  strachu nie mieliśmy z Gugą od bardzo dawna. Ilość ślizgawek, z których zjeżdżaliśmy z przerażającą prędkością na dwuosobowych dmuchanych pontonikach jest nie do opisania.  Jedne otwarte, inne kryte, jedne z niewielką ilością zakrętów, inne znów szalenie pokręcone. Strome i  łagodne, leniwe i ultra szybkie i gdy wydawało się, że szybciej i mocniej  już nie można, trafialiśmy na taką, przy której wrzask wydobywający się z naszych gardeł musiał być słyszalny na całym obiekcie.   Niestety nie mogliśmy zostać do końca regulaminowego czasu, czyli do 21.00. O 19.00 odjeżdżał nasz autobus do Sajgonu. Zbliżała się 17.00, czas by w mokrych kąpielówkach wyruszyć w powrotną drogę do centrum miasta. Opuszczaliśmy Nha Trang z uczuciem niedosytu. Wspaniałe, wielkie  fale Oceanu Spokojnego szumiały nam w głowach jeszcze długie godziny, podczas gdy nasz autobus mknął przez noc w nieznane… 

piątek, 20 lutego 2015

Gburowaty gość dał nam mocno w kość.

Bezduszne spojrzenie jego oczu, nie wróżyło nic dobrego. Impertynencki ton, gburowata postać i niezrozumiała dla nas angielszczyzna stwarzały przepaść nie do przeskoczenia. Im głośniej krzyczał opryskliwy pracownik agencji turystycznej Camel Travel tym coraz większa złość malowała się na twarzy Eweliny. Zaciekle walcząc o nasze prawa, sprawiała wrażenie lwicy, gotowej rzucić się typowi do gardła. Już dwa dni wcześniej byliśmy pewni, że będziemy mieli ponowne problemy z tą agencją, ale żadne z nas nie przypuszczało, że sytuacja przybierze taki obrót.  18 lutego, środowe przedpołudnie,  opuszczamy nasz hotel, oddajemy klucz i z plecakami udajemy się na podany na bilecie adres agencji turystycznej Camel Travel. Chcemy opuścić Hoi An,  i dotrzeć na obchody Nowego Roku do położonego pięćset kilometrów na południe miasta Nha Trang. Z uśmiechem na ustach przekraczamy próg, niepozornego, niedużego budynku, sprawiającego wrażenie garażu. Z ust około czterdziestoletniego Wietnamczyka pada oschłe stwierdzenie, że autobusy nie jeżdżą w przed dzień nowego Roku i że najwcześniej możemy wyjechać w piątek, 20 lutego. Co robić? Tył zwrot i szukamy kolejnego hotelu, w którym będziemy mogli spędzić dwie kolejne noce.  Perspektywa świętowania Nowego Roku w Hoi An nawet nas ucieszyła, ale jednocześnie  powoli to niewielkie miasteczko zaczynało nas już nudzić, więc piątkowy wyjazd był dla nas zbawienny. Nastał piątkowy poranek. Wymeldowaliśmy się z hotelu zarzuciliśmy  coraz większe i coraz cięższe od pamiątek plecaki na siebie i w drogę. Po 15 minutach znaleźliśmy się w biurze agencji. Chyba nas rozpoznali, bo nasz widok bynajmniej ich nie ucieszył. Wystarczyło powiedzieć, że dziś chcemy już na pewno opuścić to miasto, by rozpętać istny rock'n'roll. Bez ogródek typek od razu przeszedł w krzyk. Z potoku słów, wyłapaliśmy coś w rodzaju że trzeba dokonać wcześniejszej rezerwacji, że trzeba przyjść osobiście i potwierdzić chęć wyjazdu, że dziś nie ma miejsc w autobusie, że wszystkie miejsca są już wyprzedane, i że w ogóle to  spierdalajcie i nie zawracajcie mi mojej mocno zajętej dupy. Myślę sobie o kurwa, co on pierdoli, i nie wiedzieć czemu od razu przypomniał mi się wykład profesora Miodka o kurwie. Odpłynąłem myślami na chwilę, a tymczasem Ewelina z całych sił próbowała wytłumaczyć nieprzychylnemu wietnamcowi, że próbowaliśmy zarezerwować miejsce w autobusie w środę, i że ten sam typ, kazał nam przyjść w przed dzień wyjazdu, by dokonać rezerwacji, że byliśmy tu wczoraj, ale było zamknięte itd.,itd…. Jak grochem o ścianę. Gość w tym czasie bezczelnie wyciągnął komórkę i w swoim ojczystym bełkotliwym języku uciął sobie pogawędkę, zapewne nie omieszkując  wtrącić jakich idiotów ma właśnie przed oczyma. Tego było za dużo i Ewelina ze łzami w oczach w poczuciu całkowitej bezradności wyszła z biura. Zaczekałem aż przyjemniaczek zakończy rozmowę i  najłagodniej jak potrafię, z przyklejonym uśmiechem na twarzy, próbowałem wytłumaczyć, że musimy koniecznie dziś dostać się do kolejnego miasta, że kończy nam się wiza, że samolot za kilka dni do Kambodży i po kilku minutach udało mi się wynegocjować … podłogę autobusu. A że autobus pokonuje 500 kilometrów po dziurawych, krętych drogach w jedenaście godzin, dla wietnamca nie miało to żadnego znaczenia. Witaj przygodo !!! Na pocieszenie kupiliśmy sobie najdroższe i najpiękniejsze pamiątki na jakie natknęliśmy się w Wietnamie. Ręcznie wykonywane,  szyte przez etniczne górskie plemiona torby z naturalnych włókien  z pięknymi aplikacjami.





 
Tego biura NIE POLECAMY !!! Kolejny raz mieliśmy z nimi problemy, kolejny raz narazili nas na straty lub niewygody. 


Tak wygląda trwający od wieków sposób produkcji naturalnych ciuchów. 

Dodaj napis







środa, 18 lutego 2015

Nadchodzi Rok Kozy !



18 lutego 2015, Hoi An, przedpołudniowy targ na rogu  Phan Boi Chau i Hoang Dieu. 



Dochodzi południe, słońce delikatnie muska nasze coraz bardziej czekoladowe ciała,  sprawiając, że czujemy się zrelaksowani i szczęśliwi. Mieliśmy dziś jechać na południe do Nha Trang, ale okazało się, że w przed dzień jak i w dniu Nowego Roku nie kursują żadne autobusy. Wszyscy świętują. Cóż, dwa kolejne dni w tym cudnym mieście nam nie zaszkodzą. Szybo znaleźliśmy nowy hotelik, bo z wcześniejszego zdążyliśmy się w miedzy czasie wylogować, więc mamy masę czasu dla siebie i możemy bez pośpiechu powłóczyć się po zakamarkach tego portowego miasta. Pierwsza myśl - targ! Najtłoczniejsza, najbardziej kolorowa, pachnąca, absolutnie zaskakująca część Hoi An. Siadamy na mikroskopijnych stołeczkach przy niewielkim plastikowym stoliku i zamawiamy coś co przypomina zupę. Dwie wielkie misy wypełnione grubym makaronem, świeżutką zieleniną, mięsem, pasztecikami, spring rollsami,  i czymś co w smaku przypominało nasze prażynki, którymi zajadałem się jako dzieciak. Wszystko przyprawione sosem rybnym i sokiem z limonki. Kolejny dowód, że uliczna kuchnia Wietnamu może być smaczna, pożywna i chyba… zdrowa. W tej plątaninie straganów, klatek z kurami, towarem wysypanym wprost na ziemię, odnajdujemy swój prawie cichy kącik, z którego możemy obserwować toczący się dookoła handel. Czas na kawę. To istna loteria, bowiem piłem tu już kawę o niebiańskim smaku i coś czego nie dało się przełknąć,  ale co tam, kto nie ryzykuje ten nie ma. Po chwili sympatyczna Wietnamka przynosi  nam do stolika dwie mrożone kawy z mlekiem do których podaje nam banany. Tym razem się udało. Wyborna! Zastanawiam się co jeszcze możemy zrobić by jakoś w pełni wykorzystać dany nam czas. Jesteśmy tu już trzeci dzień, udało nam się zwiedzić położony 50 kilometrów od Hoi An kompleks XI wiecznych świątyń  My Son, przeszliśmy miasteczko wszerz i wzdłuż, byliśmy na plaży, zwiedziliśmy targ rybny i centralny targ położony nad rzeką, buszowaliśmy po sklepach i sklepikach w poszukiwaniu ciekawych pamiątek, wyjechaliśmy na wieś by przekonać się jak smakuje tamtejsze jedzenie, zwiedziliśmy japoński most, posiedzieliśmy w porcie, zrobiliśmy zdjęcia łódeczkom, dzieciakom, lampionom, kolonialnym budynkom. Nie bardzo wiemy co dalej? Może poświęcimy ten czas na przejrzenie zdjęć, może wybierzemy się za miasto. Czas pokaże. Póki co rozkoszujemy się kawą, do której wkroiliśmy sobie banany, Guga wypisuje pocztówki, dookoła łażą kury a dźwięk skuterowych klaksonów właściwie nie ustaje. Jest pięknie.  Z całą pewnością nie będziemy siedzieć bezczynnie, bo to do nas kompletnie nie podobne. Jutro Nowy Rok. Według księżycowego kalendarza przypada rok kozy. Zgoliłem już wąsy i brodę, by w jakiś sposób zaznaczyć wyjątkowość tego czasu, oddaliśmy ciuchy do pralni, zakupiliśmy  nowe buty ( to moja wielka słabość ), wymyłem włosy, choć i tak skutecznie chowam je pod chustką, zakupiliśmy kadzidła, więc w sumie jesteśmy przygotowani. Jutro zdobędziemy szampana i po raz kolejny będziemy świętować nadejście Nowego Roku. Guga jest Smokiem, ja jestem Małpą, a co przyniesie nam Koza ? 




                                       

Z każdym nadchodzącym rokiem próbuje się dokonać jakiś podsumowań, przychodzi czas na rachunek sumienia, weryfikuje się dokonania, częściej człowiek myśli o tym, czego nie zrobił w mijającym roku, a co zamierza zrobić w przyszłym. Nam rośnie apetyt na kolejne wyprawy, kolejne odkrycia, zastanawiamy się  coraz częściej nad zamieszkaniem za granicą, zmianą dotychczasowego trybu życia.  Przed wyjazdem do Azji Guga rzuciła pracę w korporacji, by mieć czas na realizację marzeń, ja od 15 lat utrzymuję się z grania na instrumentach perkusyjnych, więc mając wolny zawód mogę go uprawiać gdziekolwiek. Póki co oboje mamy status bezdomnych (nasze dotychczasowe wynajmowane mieszkanie przestało być naszym, a stało się czyimś), bezrobotnych, bezdzietnych i szczęśliwych. Idealny moment, by poznawać, eksplorować, zwiedzać, być. Jakiś czas temu Ewelina oznajmiła: "Kochanie, a może byśmy tak wyruszyli na Kubę w półroczną podróż ? Ja będę tam rezydentem, a Ty będziesz uczyć się grać na bębnach". Nie zastanawiałem się sekundy! Z tytułem pilota, doświadczeniem zdobytym przez lata pracy w turystyce, dla Eweliny jest to bardzo realne pragnienie, a jak do tego dodać bębny i możliwość obcowania z nimi w tamtejszych realiach - dla mnie brzmi to jak bajka. Więc mamy na siebie pomysł  na najbliższą przyszłość, a co przyniesie nadchodzący czas, pozostawiamy losowi i gwiazdom. W latach dziewięćdziesiątych wpadła mi w rękę pewna niewielka książka, dotyczyła Afryki, a więc mojego ukochanego kontynentu, pisana piórem Bogdana Szczygła. Książeczkę tę o wdzięcznej nazwie  "Maski, bogowie, firmament" wydano w Krakowie w 1985. Mając zaledwie 10 czy 11 lat wmówiłem sobie, że dedykacja z pierwszej strony: "Marcinowi - by sprzyjali mu bogowie i prowadziły go gwiazdy" dotyczy mnie i to przeświadczenie na długie lata nie chciało mnie opuścić… Czy sprzyjają? Zobaczymy!

poniedziałek, 16 lutego 2015

Hoi An - miasto tysięcy lampionów.




16 lutego 2015, Hoi An, godz.22.00 czasu lokalnego.

Słońce skryło się za horyzontem cztery godziny temu, pogrążając niezwykle urokliwy, dawny portugalski port w ciemnościach. Na wodzie mienią się odbicia tysięcy lampionów wiszących wzdłuż kanału tworząc barwną mozaikę. Igrające ogniki zapalone w puszczanych po wodzie papierowych łódeczkach mają przynieść szczęście w nadchodzącym nowym roku, nam przynoszą radość obserwowania ich miękkiego i delikatnego tańca na gładkiej tafli wody. Przechadzamy się wzdłuż kanału podziwiając ten niezwykły spektakl kolorów i świateł.  Napawamy się tym widokiem. Jest pięknie, cicho, bajkowo.  

Przyjechaliśmy do Hoi An przed południem, z oddalonego o trzydzieści kilometrów miasta Da Nang. Bilety na podmiejski autobus kosztowały nas 30 tysięcy dongów od osoby, co daje jakieś 5 zł. Po niespełna godzinie byliśmy na miejscu. Hoi An to niewielkie portowe miasteczko położone w ujściu rzeki Thu Bồn . W XVI w. Hội An (Hội An Phố – „miasto bezpiecznego lądowania”) stało się jednym z najważniejszych portów na morzu Południowochińskim. Osiedlali się tu przedstawiciele kupców chińskich, japońskich, a później również europejskich. Pozostał po nich unikatowy układ miasta z tamtych czasów oraz domy i świątynie. Do najcenniejszych zabytków należy tzw. Most Japoński, zbudowany przez przybyszy z Japonii, jedyny na świecie kryty most ze świątynią buddyjską. W latach 90 XX w. władze miasta postanowiły pozbyć się starych, zagrzybionych budynków w centrum i w ich miejsce wybudować bloki mieszkalne. Projektowi sprzeciwił się Kazimierz Kwiatkowski kierujący pracami konserwatorskimi w pobliskim Mỹ Sơn. Za namową Kwiatkowskiego centrum odrestaurowano i przystosowano do ruchu turystycznego. Obecnie Hội An jest jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc w Indochinach. Według przewodnika Lonely Planet jest to jednocześnie jedno z najbardziej urokliwych i przyjaznych turystom miejsc w regionie. 

Już jutro wyjeżdżamy do położonego na południe od Hoi An miasta Nha Trang, pokonując ponad 500  kilometrów, ale nim spędzimy jedenaście godzin  w autobusie, chcemy nacieszyć oko widokami wąskich, krętych, oświetlonych lampionami uliczek, malowniczego portu i wspaniałej plaży. Wietnam jest zaskakujący i udowadnia to na każdym kroku. 




Niespodzianka dnia:  banany w cieście. Ulubiony obecnie łakoć Gugi. 10 tysiecy Dongów. Rodzaj placuszka smażonego na oleju palmowym, z bananowym nadzieniem w środku. Bardzo słodkie i bardzo dobre. Sam nie przepadam za słodyczami, ale to rzeczywiście wspaniały przekąska :) 

Największe zaskoczenie dnia: 90 tysięcy dongów za dwie olbrzymie kiści bananów i przepyszną zupę ( rodzaj rosołu z makaronem, mięsem, sokiem z limonki, chili, kolendrą, kiełkami soi, bambusem i  przepiórczym jajkiem na twardo ) REWELACJA - ( 20 tysięcy dongów;  wieś oddalona od centrum Hoi An 10 min. drogi skuterem ) Jest to o tyle ciekawe, że za samą kiść bananów wszędzie indziej życzą sobie 100 tysięcy dongów, więc łatwo policzyć, ile zapłacilibyśmy  "normalnie" za dwie kiście bananów i zupę. I w tym tkwi sekret backpackerskich podróżników. Wystarczy oddalić się od centrum miasta kilka kilometrów, czasem kilka ulic, by to samo dostać za połowę ceny albo i mniej. My tak robimy i tą metodę polecamy. 



piątek, 13 lutego 2015

14 lutego w Wietnamie.



14 lutego 2015 walentynki w Wietnamie :) 

A, że na czerwonym. A, że pod prąd. A, że z boku. A, że na trzeciego. A, że od tyłu. Nie obowiązują tu, żadne zasady i nawet światła na wielkich skrzyżowaniach nie regulują zasad poruszania się skuterem po nich. Więc po prostu jedziesz. Jak Ci wygodnie. Zawracasz, skręcasz, zmieniasz pas bez włączania żadnego kierunkowskazu, zatrzymujesz się, przesiadasz na drugi skuter, rozmawiasz przez komórkę z ukochaną, kumplem, szefem w pracy, poprawiasz drzewo wiezione na tylnym siedzeniu, albo klatkę z kurami, albo w ogóle nie ma klatki, tylko 15 kur przywiązanych jest do kierownicy skutera, i dbasz o komfort wszystkich, bo a nóż zechce któraś znieść jajko. A, że kury, a, że drzewa pomarańczowe, a, że lodówki, a że rodzina cała, bo piątka dzieciaków i żona na jednym skuterze to przecież żaden problem. Dopóki koła się toczą - jest OK ! Wietnamczycy mogliby spokojnie bić rekordy Guinnessa w ilości osób lub rzeczy przewożonych skuterem. Jeśli wydaje Ci się, że Ty i kompan podróży wraz z plecakami na jednym skuterze to niezły wyczyn, jesteś w wielkim błędzie. Wyczynem będzie jak czteroosobowa rodzina jadąca na skuterku, doczepi do niego jeszcze drzewko i 15 kur :) Ale i to jest możliwe, widząc jak sprawnie poruszają się obładowani bóg wie czym swoimi jednośladami. A, że głośno przy tym i klaksonów milion? I że trąbią bo chcą, i że trąbią bo oznajmiają, że jadą obok i może za chwile uczynią jakiś nieprzeciętny manewr, i że trąbią bo właśnie chcieli Cię pozdrowić, co z tego ? Od trąbienia jeszcze nikt nie umarł. Po kilku minutach z gracją wpasowaliśmy się w ten skuterowy folklor, pokonując obecnie kolejne kilometry na wypożyczanych skuterach. Czujemy niezależność, a ta jest tutaj bezcenna. Bo gdy na każdym kroku ktoś próbuje Cię oskubać, w bardziej lub mniej teatralny sposób, a twoje być lub nie być zależy w dużej mierze od pokonywania kilometrów, to skuter jest Twoim wybawieniem i jedynym przyjacielem. Odwagi i do przodu. Nawet jeśli niezgrabnie poruszasz się po drogach, Wietnamczycy, którzy niemal przychodzą na świat na skuterach, doskonale sobie z Tobą poradzą, sprytnie Cię wymijając. A gdy zdecydujesz się przejść pieszo na drugą stronę ? Idź ! Stanowczym, zdecydowanym krokiem przed siebie. Nie wahaj się. Jesteś jeszcze mniejszy niż skuter. Z Tobą też sobie poradzą. 

Miłość do motoru ? Zalęga się. Już w czeluściach naszych głów rodzi się pomysł zakupu motorów i penetrowania Wietnamu za jakiś czas. Może za rok, może wcześniej, może pewnego dnia, po prostu spakujemy plecaki i ruszymy przed siebie… Póki co mamy dzień świętego Walentego, a moja miłość siedzi obok w autobusie, który wiezie nas z Hue do Da Nang. Open Ticket jak się okazało to nie taki do końca Open Ticket, i jesteśmy lekko rozczarowani i zawiedzeni, ale nie tracimy wigoru. Jesteśmy zakochani a dziś możemy dodatkowo celebrować naszą miłość. Za oknem świeci słońce. Jedziemy krętymi, górskimi drogami, serpentyny wiją się wśród bujnej roślinności, za kilka godzin dotrzemy do celu. Wynajmiemy skuter i pędzimy ku kolejnej nieodkrytej jeszcze przygodzie. 



Pa pa. 

Zagadka o małym jebace.


Hue, środkowy Wietnam, 13 lutego 2015 

Powtarzam trzykrotnie, że chcę dużą czarną, gorącą, bez mleka i bez cukru kawę, po czym patrzę mu wymownie w twarz, upewniając się, że zrozumiał. Szczerzy zęby w idealnym uśmiechu, a ruch jego głowy sugeruje, że zrozumiał czego od niego oczekuję. Dla pewności pokazuję dłońmi coś co w moim odczuciu oznacza DUŻE i rozsiadam się z błogością przy miniaturowym stoliczku. Z ukosa zerkam na kelnera czy czegoś nie kombinuje za moimi plecami, ale nic nie wskazuje na to, bym miał się przy podaniu zamówienia czymś zaskoczyć. Jest piątkowy słoneczny  poranek. Zapowiada się ciepły, bezchmurny dzień. Idealna pora na dużą, aromatyczną, czarną i gorzką kawę. Patrzę na Gugę jak wpisuje w Google maps kierunek naszej dzisiejszej wycieczki  jednocześnie rozmyślając o tym, że równe czterdzieści pięć lat temu, 13 lutego w piątek, nikomu nieznany zespół z Birmingham wydał swoją pierwszą płytę, stając się kamieniem milowym w historii ciężkiego rocka dając podwaliny pod coś co kilka lat później nazwano Heavy Metalem. Ach, gdyby do tej kawy, puszczono mi zamiast chujowego wietnamskiego wyjca, Paranoid lub choćby Sweet Leaf, byłbym już w siódmym niebie. Brzdęk stawianej na stoliku szklanki z zatopioną w niej łyżeczką wyrwał mnie z rozmyślań o początkach Black Sabbath i wówczas to dostrzegłem.  Pierwszymi słowami jakie pojawiły się w mojej głowie i które chciałem wypowiedzieć na głos było: - JA PIERDOLĘ !!! Co to jest? Patrzę jak kelner  ustawia na stoliku dwie szklanki. Jedna dla mnie druga dla Gugi. Szklanki są duże. W jednej centymetrowa dwukolorowa maź z czymś w kolorze kości słoniowej u dołu i brązu na górze. W drugiej również centymetrowa ciecz w jednym odcieniu. Zastanawiam się czy zaraz do tego nam coś doleją, czy to już jest to ! ? Nic bardziej mylnego. Tak jak chcieliśmy. Dwie kawy. Jedna z mlekiem druga bez. Hot? - pytam. Tak ! Hot - odpowiada kelner i szczerzy zęby. Podnoszę szklankę do ust. W ręku nie czuję by cokolwiek było ciepłe, ale nich tam, może przynajmniej będzie to pyszne. W ustach czuję smak czegoś co pierwotnie może i było kawą, ale obecnie jest pięćdziesięcioma mililitrami jakiegoś brązowego chujostwa, słodkiego tak, że prawie wypluwam to na ziemie. Nie ma ratunku. Trzeba zapłacić siedem tysięcy Dongów i spierdalać. Daję jednak kawie jeszcze jedną szansę. Rozpuszczam w niej przyniesiony przez kelnera  w osobnej szklance lód, wszystkie 4 kostki, po czym smakuję ponownie. Jest lodowata, mocna i już nie tak słodka. Dam radę !  Jednym haustem wypijam całość, popijam darmową zieloną herbatą, którą w Wietnamie podają do wszystkiego i już jestem gotów na kolejną przygodę.   Od dwóch dni jesteśmy w Hue. Zatrzymaliśmy się w hotelu Star Binh Duong, płacąc 6 dolarów za pokój. To najtańszy hostel jaki udało nam się znaleźć w mieście i szczerze go polecamy. Miła obsługa, czyste i zadbane pokoje, świeże i wyprasowana pościel, jak na nasze backpackerskie przyzwyczajenia to prawdziwe luksusy. Pławimy się w słońcu i rozkoszujemy ciepłem. Hanoi było zimne i deszczowe, więc teraz w Hue mamy tropiki. Skąpane w słońcu stare budowle zakazanego purpurowego miasta,  cesarska cytadela, dawna siedziba władców Hue, czy grobowce cesarzy to jedne z najciekawszych atrakcji turystycznych tego niewielkiego, ale uroczego miasteczka, które zwiedzamy na wypożyczonym skuterku. Szalenie nam się tu podoba,  bo i ludzie  jakby milsi, bardziej otwarci, uśmiechnięci, pomocni. Aż miło przycupnąć na ulicy  nad wielkim garem zupy i pogawędzić z kucharką, wejść w interakcje, zaczepić, przystanąć i podpatrzeć jak toczy się tutejsze życie…
"Ciepłe ser­ce wzbo­gaco­ne ot­wartością rąk czy­ni ze zwykłych sy­tuac­ji, wy­darze­nia do których cu­dow­nie jest wra­cać we wspomnieniach... "


Po dzisiejszym dniu na zawsze zapadną mi w pamięć moje pierwsze w życiu zrobione kadzidła, ukręcone z cynamonu i drzewa sandałowego, wizyta u przypadkowo poznanej wietnamki w jej rodzinnym domu,  obiad na wsi i smak  Bánh Khoai, które zjedliśmy na kolację.  Póki co, Wietnam - Tajlandia: 2-1. 


Zagadka : (O kim mowa?)
- miał ponad sto żon 
- jeszcze więcej nałożnic i kochanek 
- budował sobie grobowiec za życia, a na ważącej bagatelka 20 ton Stelli, którą przez 4!lata          transportowano z oddalonego o 500 km kamieniołomu kazał wykuć, że jest skromny. 
- miał 153 cm wzrostu. 


Pierwszą osobę, która udzieli prawidłowej  odpowiedzi  pod postem na blogu nagrodzimy oryginalną niespodzianką  z Hue :) 


Miłej zabawy. 



czwartek, 12 lutego 2015

I po Hanoi ...




11 lutego 2015, 19.40 , Hanoi. 

Właśnie wyruszyliśmy sleepingbusem z Hanoi do oddalonego o 700 kilometrów, niewielkiego miasteczka Hue, położonego nad brzegiem Morza Południowochińskiego. Mamy tam dotrzeć jutrzejszego poranka, nie wiemy dokładnie o której. Wykupiliśmy Open Ticket za 45 dolarów od osoby, co umożliwia nam swobodne podróżowanie z północy na południe z możliwością wyjścia i wejścia do kolejnego autobusu w dowolnym terminie. Bilet ważny jest jeden miesiąc. Opuszczamy Hanoi pełni wrażeń i z uczuciem niedosytu. To miasto nas zahipnotyzowało, ujęło i zauroczyło. Bangkok miał być tym miejscem, w którym zakochamy się  od pierwszego wejrzenia, ale przegrał z kretesem gdy Hanoi otworzyło przed nami swoje ramiona. Ta najnowocześniejsza i najszybciej rozwijająca się metropolia północnego Wietnamu z gęstością zaludnienia dwa tysiące osób na kilometr kwadratowy, z całą pewnością nie pozostawi obojętnych nawet najbardziej zagorzałych podróżników, bowiem liczba atrakcji, wspaniałych  wąskich, zatopionych w lokalnym kolorycie uliczek, targów,  monumentalnych budowli czy parków ze wspaniałymi zabytkami przyprawia o zawrót głowy. Wyobrażacie sobie ulicę bambusową, wzdłuż której rozciąga się niezliczona ilość maleńkich sklepików i straganów oferujących wspaniałe wyroby z bambusa? Malownicze bambusowe drabiny tysiącami podpierają stare, odrapane mury zabytkowej części Hanoi. To samo dotyczy ulicy bębniarskiej, kwiatowej czy obuwniczej. Gdy wejdzie się w taką uliczkę widoki zapierają dech w piersiach. Hanoi żyje własnym rytmem, i w pierwszych dniach pobytu może to zaskoczyć nowo przybyłych do miasta turystów. Przede wszystkim zaskakująca jest godzina zamierania ulicznego życia, to bowiem znika z ulic Hanoi już o 22.00 kiedy Policja zamyka ulice i wprowadzana jest prohibicja. Gęste, głośne, przepełnione aromatem gotujących się i smażonych wietnamskich potraw, zatłoczone uliczki wyludniają się w ciągu godziny. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki  znikają stragany, uliczny handel, rozłożone gdzie byle miniaturowe krzesełka z miniaturowymi stolikami, przy których pije się piwo i łechce kubki smakowe kolejnymi świeżymi porcjami tutejszych smakołyków. Znikają baby  z przywiązanymi do starych i rozklekotanych rowerów kiściami bananów, skarpetek czy woreczków z nie wiadomo czym. Znikają sprzedawczynie pączków noszonych starodawnym sposobem w wyplatanych koszykach przywiązanych na krańcach bambusowego pałąku. Znikają śmieci z ulic a podświetlone do tej pory towary, nikną w ciemnościach. Przed północą na ulicach nie ma już nikogo. Czasem z co bardziej turystycznego lokalu dobiegnie śmiech amatora tutejszych mocniejszych trunków, niemniej miasto  zapada w sen  i trwa w nim do świtu, kiedy to ulice  zamieniają się w jeden wielki targ. Każdy róg, skwer, plac, bramę, chodnik, najmniejszy  skrawek wolnej przestrzeni zajmują handlarze i handlują wszystkim co tylko można sobie wyobrazić. Podobno Wietnam słynie z bardzo dobrych krawców i ponoć jeszcze lepszych szewców, ale na nas wrażenie wywarła liczba pucybutów, którzy rozłożeni na kawałku gazety, ze starą, pachnącą terpentyną i pastą do butów drewnianą skrzyneczką oferowali za grosze swoje usługi. A skoro mowa o liczbach, to wiecie, że słowa "cztery" i "śmierć" mają niemal identyczną wymowę w językach chińskim, wietnamskim, koreańskim i japońskim. Ponieważ mało kto chce mieszkać na piętrze "śmierć", w wielu budynkach mieszkalnych w całej wschodniej Azji pomija się piętra czwarte. W przypadku wieżowców dotyczy to często wszystkich pięter o numerach zawierających czwórkę: 4, 14, 24, 34, i 40-49. Mało która potrawa ma w swojej cenie 4, zazwyczaj płacimy za najpopularniejszą tutaj zupę Pho Bo 35 tysięcy wietnamskich Dongów albo 50 tysięcy. Nigdzie nie spotkaliśmy się z ceną 40. Pokoje na 4 piętrze tanich hoteli zazwyczaj są najtańsze, więc jeśli szukacie oszczędności pytajcie czy w danym hotelu/hostelu jest 4 pięto, jeśli jest, możecie być prawie pewni, że będzie tańsze. Jeśli wybierzecie się w Hanoi na wieczorny posiłek, i zechcecie zjeść coś pysznego, pożywnego i nie drogiego to zamówcie zupę Pho. Wyróżnia się dwa rodzaje tej zupy: Pho Ga – z mięsem kurczaka oraz Pho Bo – z wołowiną.  Czy to znaczy, że wegetarianie nie będą mogli skosztować już tej zupy? Bezmięsna Pho nosi nazwę Pah Chay. Głównymi składnikami wegetariańskiej zupy Pho są: aromatyczny bulion z imbirem, cynamonem, goździkami i anyżem, makaron ryżowy oraz świeże zioła (bazylia, kolendra), kiełki fasoli, cebula, limonka oraz przyprawy. Niektórzy kucharze dodają też tofu, cienko pokrojone chili lub orzeszki ziemne. Dla mnie to najlepsza zupa jaką jadłem w do tej pory w Wietnamie. Wietnamczycy w doborze składników potrawy jak i samych potraw w posiłku, czy też doborze potraw do pory roku lub samopoczucia jedzącego wyznają zasadę yin i yan. I tak np. kaczka uważana za ‘zimną’ serwowana jest w upalne lato. Owoce morza także uważane za chłodne najlepiej smakują wg Wietnamczyków z imbirem, który jest ‘ciepły’. Smak ostry, który jest ‘yan’ musi być zbilansowany smakiem kwaśnym czyli ‘yin’. Filozoficznego podejścia do gotowania można doszukać się także w innych aspektach kuchni wietnamskiej, np. kierowania się zasadą pięciu elementów i tak wiele wietnamskich potraw zawiera przyprawę : ostrą, kwaśną, gorzką, słoną i słodką. Zawierają one także 5 składników odżywczych: proszek, wodę lub płyn, elementy mineralne, proteiny i tłuszcz.Gotowanie i jedzenie odgrywa niezwykle ważną rolę w kulturze wietnamskiej. Słowo ăn (jeść) pojawia się w dużej ilości przysłów i ma wiele zastosowań semantycznych. Przechadzając się po jednym z targów w dzielnicy absolutnie nie odwiedzanej przez Europejczyków natknęliśmy się stoisko z  wędzonymi psami, co nie było dla nas wielkim zaskoczeniem, wiedzieliśmy bowiem, że tutejsza tradycyjna kuchnia wykorzystuje psie mięso w potrawach, niemniej sam ich widok wzbudził w nas grom mieszanych uczuć.  O wiele  piękniejszym widokiem dla nas były liczne stragany z kolorowymi ziołami, przyprawami, nasionami. Często leżące bezpośrednio na ulicy stosy mięty wietnamskiej, krachaju, bazylii, kolendry, chili, i wielu innych ziół nasycał powietrze obłędnym aromatem, od którego aż kręciło się w głowie.  Zaskakującym ale miłym dodatkiem jest podawana prawie w każdej restauracji delikatna biała lub zielona herbata. Otrzymaliśmy ją gratis nawet do kawy, która w wietnamskim wydaniu smakuje i wygląda zupełnie inaczej niż nasze wyobrażenie "małej czarnej". 

Dochodzi godzina dwudziesta pierwsza, nasz autobus z łóżkami zgrabnie pokonuje kolejne kilometry. Guga śpi na piętrowym łóżku pod oknem, ja ulokowałem się również na górze, ale na środku autobusu. Po lewej cichutko pochrapuje sobie jakaś hiszpanka. Próbuję sobie odpowiedzieć w myślach jakie było dla nas Hanoi, jaki był Wietnam przez tych kilka pierwszych dni.  Jadąc tu, słyszeliśmy na wskroś różne opinie zarówno o Wietnamczykach jak i o samym mieście. Ale dla nas okazał się fantastycznym miejscem   z miłymi, uśmiechniętymi i przyjaźnie nastawionymi ludźmi. Na długo zapamiętam torowisko i pociąg, który przejeżdża pomiędzy rzędami domów, oddalonych od siebie zaledwie ze trzy metry, cesarską cytadelę, świątynię literatury, wodny teatr lalek,  uliczny gwar, tysiące kawiarenek przyklejonych do odrapanych ale malowniczych murów starych kamieniczek, dwukilometrowy stuletni most, i wiele wspaniałych widoków, dzięki którym z wielką przyjemnością pewnego dnia wrócimy do Hanoi.  


A jeśli zaintrygowaliśmy Was drodzy czytelnicy do głębszych kulinarnych poszukiwań, to zachęcamy do odwiedzin bloga Emilii Krywko, która mając wietnamskie korzenie wyśmienicie i bardzo pysznie pisze o tutejszej  kuchni. ( klik

środa, 11 lutego 2015

Hanoi - miasto targów, duchów, najstarszych świątyń Wietnamu i najbrzydszych plastikowych męskich klapków na świecie.

Nim w pełni opiszemy Wam nasz pięciodniowy pobyt w Hanoi, jednym z najciekawszych miast jaki do tej pory udało nam się w życiu zobaczyć, przedstawimy Wam pewną anegdotę o Wieży Hanoi.

W wielkiej świątyni Benares w Hanoi, pod kopułą, która zaznacza środek świata, znajduje się płytka z brązu, na której umocowane są trzy diamentowe igły, wysokie na łokieć i cienkie jak talia osy. Na jednej z tych igieł, w momencie stworzenia świata, Bóg umieścił 64 krążki ze szczerego złota. Największy z nich leży na płytce z brązu, a pozostałe jeden na drugim, idąc malejąco od największego do najmniejszego. Bez przerwy we dnie i w nocy kapłani przekładają krążki z jednej diamentowej igły na drugą, przestrzegając niewzruszonych praw Brahma. Prawa te chcą, aby kapłan na służbie brał tylko jeden krążek na raz i aby umieszczał go na jednej z igieł w ten sposób, by nigdy nie znalazł się pod nim krążek mniejszy. Wówczas, gdy 64 krążki zostaną przełożone z igły, na której umieścił je Bóg w momencie stworzenia świata, na jedną z dwóch pozostałych igieł, wieża, świątynia, bramini rozsypią się w proch i w jednym oka mgnieniu nastąpi koniec świata.
Oczywiście, nie musimy przejmować się przepowiednią zawartą w tej legendzie, ponieważ, czas potrzebny na przełożenie 64 krążków jest bardzo długi, dla 64 krążków ilość ruchów wynosi 264 -1 i jest to olbrzymia, 19-cyfrowa liczba. Jeśli przyjąć, że każdy ruch trwa 1 sekundę to przełożenie 64 krążków będzie trwać setki miliardów lat.

Chcesz zagrać w łamigłówkę? ( kliknij tutaj: Wieża Hanoi ) Miłej zabawy !!!

A o naszych wrażeniach z Hanoi i jego okolic napiszemy Wam jak dotrzemy jutrzejszego poranka do oddalonego od Hanoi o 700 kilometrów miasta Hue.

Lecimy, pa pa.

czwartek, 5 lutego 2015

Lecimy Pa Pa !!! Wietnam czeka :)




5 lutego 2015, Międzynarodowe Lotnisko w Krabi.  


By wyjechać z Ko Lanty potrzebowaliśmy kilku godzin, po brzegi wypełnionych formalnościami. Najpierw trzeba oddać skuter, więc umieszczamy  mój 15 kilogramowy plecak pod kierownicą. Na nim kładziemy 10 kilogramowy plecak Gugi, jeszcze djembe, nasza dwójka i jakoś jedziemy. Kierowanie tak załadowanym skuterem po piasku nie należy do najłatwiejszych, ale wreszcie udaje nam się wyjechać z plaży na drogę asfaltową. Mamy ubaw po pachy, bo moje nogi zwisają bezwładnie po bokach skutera, a w plecy wżyna się aparat Gugi, ale dzielnie pokonujemy kolejne kilometry w niewyobrażalnym upale. Dojeżdżamy do biura podróży, pytamy o transport z Ko Lanty na Krabi, z którego moglibyśmy spróbować złapać jakiś samolot do Bangkoku. Jest 9.50, a najbliższy busik, który mógłby nas wywieźć z wyspy odjeżdża o 14.00 i kosztuje 600 bahtów. 30 zł na osobę, by dotrzeć do Krabi nas satysfakcjonuje, więc decydujemy się na tą opcję. Wypełniamy jakieś kwity, płacimy gotówką należność, wskakujemy na skuter i dalej w górę wyspy. - Stop ! Słyszę krzyk Gugi za plecami. - Zdjęcia !  Muszę mieć zdjęcia do wizy! Akurat przejeżdżaliśmy obok punktu Kodaka. Zatrzymujemy skuter, wskakujemy do środka, pytamy o zdjęcia do wizy. Są. 100 bahtów za  6 zdjęć. Bierzemy ! To co wyszło spod aparatu w profesjonalnym punkcie fotograficznym w ogóle nie przypomina Gugi, ale co tam, grunt, że będzie można wjechać do Wietnamu. Wygładzona i wypiękniona ( wg tajskich standardów !)  Guga ze zdjęcia i opalona, zakurzona, uśmiechnięta i szczęśliwa Guga już siedzą za moimi plecami, a skuter dzielnie mknie naprzód. Dojeżdżamy do portu, gdzie przed kilkoma dniami wynajęliśmy nasz skuterek. Oddajemy go i zamawiamy kawę w położonym naprzeciwko hostelu. Wiemy, że mają Wi Fi, więc odpalamy nasze laptopy i zaczynają się poszukiwania najtańszego lotu do Bangkoku i Wietnamu. W tego typu akcjach, mózgiem operacji zawsze jest Guga, więc zostawiam jej poszukiwania, a ja buszuję po necie i udoskonalam nasz blog. Nagle orientujemy się, że zostało nam 30 minut do odjazdu  busa, więc prawie biegiem rzucamy się w stronę głównej ulicy i punktu spotkania. Mają nas odebrać spod największego banku, a ten nie trudno zlokalizować. Nie mija pół godziny i już siedzimy w wypełnionym po dach, ekskluzywnym, klimatyzowanym mini autobusiku, który ma nas dowieźć na Krabi. I tu kolejne przygody. Dwukrotnie wjeżdżaliśmy na prom, by pokonać rzekę, co jest całkiem ciekawym doświadczeniem. Obserwowanie jak metalowo betonowe platformy, dźwigają na sobie setki ton i przy tym wdzięcznie i z gracją dopływają do przystani po drugiej stronie rzeki jest dla nas ujmujące. Później jeszcze godzina jazdy i zatrzymujemy się przed lotniskiem. Mamy już wydrukowane w międzyczasie wszelkie dokumenty, zakupione online bilety, więc nie pozostaje nic innego jak przepakować plecaki, schować ciuchy do Djembe, tę umieścić w plecaku i zważyć wszystko, bo do samolotu możemy wnieść jedynie 10 kilogramów w bagażu głównym i sami nawet nie wiemy ile w podręcznym. Ale co tam, musi się udać. Rozłożeni pomiędzy cztery plecki ( Marcin: 13 kg w głównym i 7 w podręcznym , Guga: 12 kg w głównym i 5 w podręcznym ), kupujemy sobie kawę, dostając tym samym dostęp do godzinnego darmowego Internetu i nadrabiamy zaległości.  Nasz samolot odlatuje o 22.10 do Bangkoku, mamy więc sporo czasu by podzielić się z Wami naszą rzeczywistością lub popracować nad zdjęciami. Cóż, przed nami dwa loty. Przed północą będziemy w Bangkoku. Samolot do Wietnamu mamy jutro o 16.00. Co wydarzy się w między czasie ? Oby coś, co warte będzie opisania. Lecimy. pa pa !!! 

Opuszczamy Tajlandię. Słów kilka na podsumowanie .





4 lutego 2015, Ko Lanta, wyspa południowej Tajlandii. 

Środowy wieczór. I kolejne odkrycie. Kulinarne. Po zjedzonej kolacji u naszych ulubionych wyspiarskich kucharek, jedna z Pań położyła mi na dłoni małego, białego kraba i coś, co także było owocem morza, niemniej  nie był to krab i dowiedzieliśmy się, że z tego przyrządzona była nasza kolacja. Te dwa żyjące wciąż żyjątka niebawem trafią na patelnie będąc przysmakiem kolejnych smakoszy tajskiej kuchni, tymczasem spokojnie siedzą sobie na mojej dłoni delikatnie wierzgając nóżkami i swoimi niewielkimi szczypcami. Guga, nie odważyła się ich wziąć na rękę ale zrobiła im zdjęcie, więc mamy swoistą pamiątkę tej ostatniej kolacji na Ko Lancie. Jutro już wyruszamy w stronę  Wietnamu. Dzisiejsze red curry i smażony ryż z krewetkami, krabami i czymś czego nie potrafiliśmy zidentyfikować był jedną z najwspanialszych potraw jakie w życiu jedliśmy. Pamiętając o naszej obietnicy danej Wam w poprzednim poście postaraliśmy się o adres tego miejsca. A zatem uwaga: wszystkich podróżujących na wyspę Ko Lanta zachęcamy i z czystym sumieniem polecamy by restaurować  się w: 
PUNYUT TAREMCHEEP 321 M.2   T.SALADANA.
KHOLANTA
KRABI
811 50

Obiecaliśmy wysłać Paniom zrobione podczas pierwszej kolacji zdjęcie, dorzucimy pocztówkę z Krakowa, przetłumaczymy na tajski krótki list z podziękowaniami za pyszną gościnę i będziemy trzymać kciuki by tę przesyłkę dostarczono kiedykolwiek naszym mistrzyniom tajskiej kuchni. A skoro mowa o kuchni to może czas na krótkie posumowanie tajskiego jedzenia, skoro lada dzień będziemy jeść psy i węże? Ulubione danie Gugi: Massaman Curry, i w ogóle curry, czy to zielone czy czerwone, z krewetkami czy z kurczakiem, może zajadać kilogramami. Ulubiony drink Gugi: daiquiri. Najlepiej z mango. Przekąski: chipsy o smaku sushi. Po własnych kulinarnych odkryciach dochodzę do wniosku, że moja miłość do azjatyckiej kuchni nie była bezpodstawna. Od lat jedną z moich ulubionych zup, będącą jednocześnie moją wizytówką  jest tajska zupa z kurczaka na mleku kokosowym, ze smażonym chili, galangalem, trawą cytrynową i limonką. Serwuję ją sobie, Ewelinie, znajomym i wiem, że w Krakowie cieszy się uznaniem i z radością odkryłem, że smak tutejszej w niczym nie odbiega od mojego przepisu, ba, raz nawet usłyszałem od narzeczonej, że moja zupa smakuje lepiej. Wiele dobrych książek napisanych piórem znawców kuchni, podkreśla, że tajska kuchnia jest jedną z najlepszych na świecie. Mnogość przypraw, świeżość składników, olbrzymi dostęp do wielkiej palety owoców morza, różnorodność odmian, kolorów, zapachów, wszystko to sprawia, że Tajowie jedzą zdrowo, różnorodnie, kolorowo i smacznie. Trzeba jednak pamiętać, że kuchnia kuchni nie równa. Te same zamówienia różnią się od siebie nie tylko ceną, ale i smakiem, konsystencją, sposobem podania, gramaturą. Nie należy rzucać się na wszystko co oferują tanie i przyciągające różnorodnością uliczne straganiki. Ceny są może i backpackerskie  ale można przypłacić niechcianą wizytą w toalecie, lub co gorsza w okolicznych krzakach. Czasem warto dorzucić dziesięć czy piętnaście bahtów i zjeść ze smakiem. W przeliczeniu na polskie zarobki, różnica dla portfela będzie znikoma, ale dla podniebienia olbrzymia. Jeśli szukacie oszczędności w swojej podróży, warto zejść z oficjalnych, turystycznych szlaków i zjeść coś w bocznej uliczce. Nawet jeśli nie zdołacie się dogadać, pokażcie palcem na to co akurat je przy stoliku miejscowy, będziecie mieli pewność, że będzie to smaczne, pożywne a stan waszych finansów absolutnie nie ucierpi. Generalnie polecam wchodzić do miejsc, gdzie widzicie samych Tajów. Bez obaw, nic Wam się nie stanie, a możecie przeżyć wspaniałą kulinarną przygodę. My tak właśnie robimy, i poza pierwszymi dniami w Bangkoku i pierwszymi rozczarowaniami uliczną tanią kuchnią, zdecydowana większość posiłków stanowiła dla naszych podniebień istną orgię smaków i zapachów. Jesteśmy natomiast rozczarowani ilością dostępnych tutaj owoców. Spodziewaliśmy się feerii barw, kształtów, smaków, owoców których nie widzieliśmy nigdy w życiu, a okazuje się, że zwykłe pójście do polskiego hipermarketu zaowocuje różnorodnymi owocami właśnie ! Tu prym wiedzie ananas, kokos, mango i arbuz. Jest jedna odmiana jabłek. Kilka odmian bananów, ( nota bene przepysznych i zupełnie innych niż te dostępne w Polsce ) mandarynki,  ze dwa, lub trzy egzotyczne owoce, których nazw nie poznaliśmy i tyle… Sami przyznacie, że to niewiele. Nigdzie nie zlokalizowaliśmy gruszek, grejpfrutów, melonów, truskawek, porzeczek, agrestu, malin, jeżyn, oberżyny, kiwi, winogron, pomarańczy, pamelo, poziomek, mirabelek, brzoskwiń, śliwek, granatów, nektarynek, i całej masy innych owoców dostępnych w Polsce. Pewnie jest to kwestią tutejszej pory roku, ale mimo wszystko spodziewaliśmy się większej różnorodności. Za to numerem jeden jest dla nas ananas. Soczysty, słodki, z nutą wanilii i kokosu, niezwykle orzeźwiający, pożywny i idealny na śniadanie. Cały kosztuje od 15 do 30 bahtów, co na tak ultra smaczne i zdrowe śniadanie, przyznacie, nie jest dużym wydatkiem. Tajlandia to olbrzymi kraj, zajęło nam prawie trzydzieści godzin przejechanie z północy na południe, niemniej oboje z Eweliną stwierdzamy, że wyspiarska część tego kraju, jest nie tylko ciekawsza w odbiorze, cieplejsza, ale też smaczniejsza. Bangkok nas rozczarował. Zarówno cenami jak i jakością podania posiłków. Ayutthaya, była znacznie smaczniejsza niż Bangkok, Chiang Mai był magiczny, i smaczniejszy niż Ayutthaya, ale na kulinarny orgazm musieliśmy zaczekać aż do wysp. Z wszystkich jakie zwiedziliśmy  najbardziej smakowała nam Ko Lanta.  A jaka jest Tajlandia w ogóle? Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Jej trzeba samemu zasmakować, spróbować zrozumieć, pobyć z tubylcami, i nie dzień lub dwa, nawet miesiąc to stanowczo za mało, by poczuć choćby namiastkę tutejszej kultury. Wyjeżdżamy z poczuciem spełnienia i niedosytu zarazem. Chciało by się jej nauczyć, pobyć tu dłużej, by zrozumieć pewne zależności, zaprzyjaźnić z kimś, ale jednocześnie Tajlandia pokazała swój pazur, swoją mroczną stronę, swój brud spod dywanu. Bo to chyba tak tu już jest. Wspaniałe, ciepłe, wielkie i dające radość i życie słońce, kontrastuje z szybko nadchodzącą nocą, w której mrok jest mroczniejszy, a ludzie nie zawsze już tak uprzejmi  i życzliwi. Byliśmy świadkami bicia psa, co w Tajlandii karane jest rokiem pozbawienia wolności i pięcioma tysiącami bahtów  grzywny. Prawie nas aresztowano za obrazę królewskiego majestatu. Widzieliśmy obrazy slumsów i żyjących w ubóstwie ludzi, tuż pod pozłacanym i sięgającym chmur pięciogwiazdkowym hotelem. Mijaliśmy skuterem ludzi jadących na osiołku, czy starym rozklekotanym, powiązanym drutem i zaprzeczającym prawom fizyki motorku, a nas mijały nowiuteńkie, wypasione  pickupy z Tajami za kierownicą. Widzieliśmy ludzi myjących się na ulicy, jedzących z ulicy, śpiących na ulicy, żyjących na tej samej ulicy, na której za wielkim murem rozciągają się równiuteńko przystrzyżone, zieloniutkie  trawniki resortów i spa, z zabiegami za tysiące dolarów. Jedliśmy coś co smakowało i pachniało jak rzygi, ale mieliśmy także w ustach posiłki, których wyśmienitego smaku nie da się opisać.  Robiliśmy fotografie pięknych świątyń i okalających je wysypisk śmieci. Napawaliśmy wzrok wspaniałymi plażami  i odwracaliśmy wzrok na widok gnijących głów jakichś zwierząt, porzuconych w lokalnych bramach. Nasze powonienie nęciły  zapachy świątynnych kadzideł, ale o mdłości przyprawiały jednocześnie zapachy niektórych straganów, oferujących "przysmaki" w postaci grillowanych głów kaczki, czy różnorodnego robactwa, co jak się nawiasem mówiąc dowiedzieliśmy, jest tylko zachętą, dla naiwnych turystów z zachodu, którzy w Tajlandii szukają ekstremalnych doznań. Poza Bangkokiem nie spotkaliśmy nigdzie indziej smażonych, prażonych czy grillowanych świerszczy, pędraków,  mrówek w miodzie, szarańczy, larw czy skorpionów. Te wcale nie tanie "przysmaki tajskie" są rewelacyjnym sposobem zarobkowania na naiwnych turystach, którzy głodni sensacji zakupią torebkę robactwa nim pójdą na pokaz ping pong show.    Tajlandia jest jednym wielkim mikserem doznań, wzruszeń, świętości i taniej pornografii, smaków boskich i podłego żarcia, olbrzymią paletą barw a zarazem krajem kurzu, slumsów i szarości. Można się nią zachwycić i równocześnie można ją znienawidzić. My wyjeżdżamy z Tajlandii z kiełkującą miłością do tej części świata. Otrzymaliśmy od Tajlandii to co sami jej daliśmy: uśmiech, zaufanie i pokorę. Oby Wietnam przyniósł podobne doznania.  


środa, 4 lutego 2015

Khao Mai Kaew - wyprawa w głąb ziemi.

                             
nim wcisnę się w szczelinę... 


2 lutego 2015, jaskinia Khao Mai Kaew.
To było wspaniałe przedpołudnie na wyspie Lanta w południowej Tajlandii. Zjedliśmy ananasa na śniadanie, wskoczyliśmy na wypożyczony skuter, nasz ulubiony środek transportu i ruszyliśmy w dół wyspy z myślą o  dotarciu do poleconej nam przez znajomego Włocha jaskini Khao Mai Kaew. Przywykliśmy chodzić po Tajlandii na boso tudzież w japonkach, więc w słoneczny i upalny dzień żadne z nas nie pomyślało by założyć trekkingowe buty,  tudzież zabrać ze sobą latarkę. Dotarliśmy na teren parku narodowego, ujrzeliśmy tabliczkę STOP, uiściliśmy opłatę ( 600 bahtów za dwie osoby ), i ruszyliśmy za przewodnikiem w górę po mocno zarośniętym stoku.  Po przejściu kilkuset metrów ujrzeliśmy wejście do jaskini i już wiedzieliśmy, że pójście tam w japonkach nie będzie wróżyć nic dobrego. Na dzień dobry  trzymetrowe zejście w głąb jaskini po pionowej ścianie, z kilkoma zainstalowanymi w tym miejscu drewnianymi szczebelkami. Od przewodnika dostaliśmy czołówki, ale ich światło jest mizerne, a ciemności grobowe. Nim wzrok przywyknie do mroku, mija kilka dobrych chwil. Prawie po omacku udaje nam się zejść w dół i tu dostrzegamy kolejne zejście tym razem bez żadnych barierek czy udogodnień po ubitej glinie,  o nachyleniu 35 stopni jakieś dwa i pół metra w dół. Ciemno, ślisko, wilgotno i duszno. I tak będzie przez najbliższą godzinę, przy czym przejścia do kolejnych komór będą coraz węższe a ich położenie coraz bardziej niebezpieczne. Jednym słowem, pakujemy się w plątaninę gęstych, niczym nie oświetlonych tuneli, dróg donikąd, podziemnych strumyków, pojawiających się nagle czeluści, rozstępów, szczelin, rys i rozpadlin.  Początkowo posuwamy się bardzo powoli, ostrożnie stawiając stopę za stopą, nasz przewodnik idący przodem pokonuje tą samą drogę niczym motyl, z gracją i z wielką swobodą, ale my, pierwszy raz w tak dużej i ciemnej jaskini, często o mokrym i śliskim podłożu,  byliśmy naprawdę posrani. Nie ma czasu na strach i rozmyślania, staramy się nadążyć za przewodnikiem, który ani myśli zwalniać. Zapewne po wyjściu będzie miał kolejnych chętnych i kolejne bahty w kieszeni. Trudno. Trzeba sobie jakoś radzić. Jesteśmy już jakiś czas w wąskich , karkołomnych przejściach i nasze kroki są coraz pewniejsze. Docieramy do pierwszej większej komory i postanawiamy robić zdjęcia. To co ukazuje się na ekranie aparatu, zapiera nam dech w piersiach. Ściany jaskini oświetlane nikłą czołówką, nie ukazują w pełni swego piękna. Ale oświetlone błyskiem flesza sprawiają, że zapadamy w chwilową zadumę. Mimowolnie człowiek zaczyna się zastanawiać kim jest na tej planecie, jakim marnym pyłem w obliczu potęgi i piękna natury. Utrwalamy obrazy w aparacie i w naszych sercach, powietrze staje coraz cięższe, tlenu jest coraz mniej, ale my stajemy się coraz lżejsi, coraz sprawniej przedostajemy się do kolejnych części jaskini, zaprzyjaźniamy się z nią, już się jej nie boimy, staramy się chłonąć jej piękno i potęgę. Tak mija nam godzina. Godzina, w której musieliśmy się czołgać by przejść dalej, wspinać po ostrych, niebezpiecznych skałach, stąpać po krawędziach, przeskakiwać nad strumieniami i głębokimi rozpadlinami. Gdy pojawiliśmy się w pewnym wąskim korytarzu, odczuwając powiew świeżego powietrza, wiedzieliśmy, że nasza przygoda z prehistorią dobiega końca. Gdy wyszyliśmy na zewnątrz, w zupełnie innym miejscu niż gdy wchodziliśmy do jaskini, wówczas  dostrzegliśmy jak bardzo przemoknięte od potu były nasze koszulki. Czy to brak tlenu w głębokich partiach jaskini, dusznota jaka tam panowała czy jednak wysiłek, jaki musieliśmy włożyć by przebrnąć przez to wszystko w pieprzonych japonkach ? Na to pytanie wolimy sobie nie odpowiadać. Grunt, że nie zostaliśmy w niej na zawsze… 




                                  


wtorek, 3 lutego 2015

O wydawaniu w Tajlandii słów kilka....

Mija trzeci dzień odkąd trafiliśmy na Ko Lantę. To 19 dzień naszej azjatyckiej wyprawy.  5 dzień bez Jacka.     Do końca naszej podróży pozostało 60 dni. Przed nami Wietnam, Kambodża, Malezja. Ile dni spędzimy w poszczególnych krajach  oraz w jakiej kolejności tego przewidzieć nie możemy. Zdajemy się na los. Dotychczas prowadził nas dobrze. Wydaliśmy już 1/3 naszych oszczędności. Czyli pieniądze rozchodzą się nam w miarę kontrolowany sposób. Tajlandia jest najdroższa na naszej mapie przygód, więc powinno nam wystarczyć do 4 kwietnia. Najwięcej wydajemy na przejazdy z miasta do miasta, lub z wyspy na wyspę. Stosujemy technikę własnego wynajdywania przewoźnika, bo robiąc to za pośrednictwem tutejszych biur podróży, doskonale wiemy, że przepłacilibyśmy sowicie. Stołujemy się stosunkowo tanio. Średnio dziennie na naszą dwójkę wydajemy od 400 do 500 bahtów co daje jakieś 25 zł na osobę. Oczywiście moglibyśmy tyle wydać na jeden posiłek od osoby, ale raczej unikamy drogich restauracji, nie stołujemy się w resortach i spa, wynajdujemy tanie lecz smaczne lokalne knajpeczki, albo jakąś mistrzynię ulicznej kuchni, która podjeżdżając na swoim skuterku z całym zestawem garów, serwuje swojską, tajską kuchnię w cenach iście backpackerskich.  Mając wynajęty skuter, po owoce czy wodę podjeżdżamy do lokalnych hurtowników, nie kupujemy na najdroższych, najsławniejszych, najbardziej turystycznych ulicach kilku kawałków owocu  zapakowanego starannie w foliowy woreczek, wolimy ten sam owoc nabyć za połowę tej ceny prosto ze straganu. I tak zamiast wydać 40 , 50 czy nawet 60 bahtów za kilka kawałków ananasa, my kupujemy całego w cenie od 15 do 30 bahtów. Cały starcza dla naszej dwójki na śniadanie. Jest wyjątkowo soczysty, słodki, ma posmak kokosowy i to chyba nasz ulubiony owoc w Tajlandii. Uwielbiamy także tutejsze mango, czy arbuza. Te owoce także kupujemy u lokalnych rolników, z dala omijając uliczki, przypominające pod względem ilości turystów ulicę  floriańską czy grodzką w Krakowie. Trzeba pamiętać, że najważniejsze tutaj przy takich upałach i nasłonecznieniu to posiadanie wody. Oczywiście butelkowanej. Ale tu także uwaga. Tę samą półtoralitrową wodę możemy w tej samej sieciówce, kupić od 14 do 50 bahtów. Wszystko zależy od umiejscowienia sklepu. I tu podobnie: floriańska czy Jana?  Dwie równoległe ulice, na jednej milion turystów i woda za 50, na drugiej pusto i woda za 14. Ulice oddalone są od siebie 50 metrów. Warto  a nawet powinno się targować, zwłaszcza na placach targowych. Połowa proponowanej ceny, to dobry interes. Jeszcze lepiej jak wytargujemy cenę niższą niż połowa ceny początkowej, ale to zdarza się już coraz rzadziej. Jak już pisaliśmy Tajowie szybko się uczą a Tajlandia zmienia się z roku na rok, wraz z napływającymi  coraz liczniej turystami. Na Ko Lancie odnaleźliśmy dwie siostry, a może matkę z córką, do których powracamy każdego dnia na posiłek. Może i nie mają najtańszej kuchni, za to gramatura i jakość potraw zadowoliłyby najbardziej wybrednych smakoszy tajskiej kuchni. Są po prostu mistrzyniami świata. Niestety słabo mówią po angielsku, jeszcze gorzej piszą i ciężko nam było nakłonić je, by napisały nam na kartce adres. Mieliśmy dwa powody by go zdobyć. Pierwszy  jest taki, że mamy pamiątkowe zdjęcie z nimi, i chcieliśmy wraz z króciutkim listem przysłać je im z Polski, drugi natomiast jest taki, że każdego wybierającego się na Ko Lantę podróżnika nakłanialibyśmy do pójścia tam. Niebo w gębie. Może jutro podczas śniadania uda nam się jakoś ten adres zdobyć, w każdym razie będziemy się starać.