W okrągłej, dość
pojemnej misce widzę bladozielony kolor.
Znacznie ciemniejszy odcień liści
galangalu figlarnie kontrastuje z kokosową zupą. Wielkie kawałki kurczaka,
zmieszane z ugotowanymi ziemniakami, cząstkami limonki i trawą cytrynową
dopełniają całości. Jeszcze tylko krwistoczerwone chili i pierwsza łyżka
masaman curry ląduje w moich ustach. To mój siedemdziesiąty siódmy dzień pobytu
w Azji, a taką intensywność smaków czuję na podniebieniu po raz pierwszy.
Jesteśmy czterdzieści metrów od Chumphon Raily Station, w jednej z wielu
usytuowanych przy głównej drodze restauracji. Dotarliśmy do Chumphon z Koh Tao
łodzią i lokalnym autobusem. Nasz sypialniany pociąg do Bangkoku planowo
odjeżdża o 23.30. Zerkam na wiszący zegar sprawiający wrażenie, jakby sam
przykleił się do odrapanej, brudnej i klejącej się ściany. Dochodzi
dziewiętnasta. Mamy więc sporo czasu by delektować się zamówionymi potrawami.
Gotowany ryż jest idealnie sypki, delikatny i ma posmak kokosa. Jest
wyśmienitym uzupełnieniem popisowego dania szefa kuchni. Nie żałuję wydanych
osiemdziesięciu bahtów, bo to co jem sprawia mi olbrzymią przyjemność. Smażony
ryż z zielonym curry także okazuje się niebanalnym delikatesem a gorąca,
aromatyczna kawa i jogurtowy shake z dodatkiem zmielonych owoców tropikalnych
to już ewidentna kropka nad i. Jesteśmy z Eweliną absolutnie
usatysfakcjonowani. Kolacja dla dwojga za 295 bathów. Niecałe trzydzieści
złotych za orgazm dla podniebienia. Seks oralny z zielonym curry i czarną kawą.
Dla takich chwil warto być hedonistą.
Odnoszę wrażenie, że doznania smakowe są znacznie ciekawsze niż wzrokowe.
Tajowie nie przykładają szczególnej uwagi do wystroju wnętrza, otoczenia, czy
sposobu podania. Nie przeszkadza im szczur błąkający się pod stopami, nie
przeszkadza im odpadająca ze ścian farba, śmietnisko usypane tuż obok.
Najważniejszym elementem jest smak. A w tym są mistrzami świata. Tego im zazdroszczę
i marzę, by pewnego dnia w swojej kuchni zbliżyć się choć odrobinę do
perfekcji tajskiego smaku i zapachu.
Pewnego dnia otworzę własną restaurację, bo już teraz mam na nią pomysł,
brakuje mi tylko odpowiedniej lokalizacji. Po wyśmienitej kolacji i kilku
puszczonych w krzesło bąkach, sprawdzamy czy nasz pociąg to rzeczywistość czy
też widmo, co jak już zdążyliśmy zauważyć w Azji zdarza się dość często. Pociąg
nr 170 relacji Surat Thani - Bangkok jest, a i owszem, ale opóźniony o 300
minut. Jeśli w ogóle wyjedziemy to nie wcześniej niż wpół do czwartej nad
ranem. Bez cienia złości, z olbrzymim spokojem wychodzimy ze stacji i udajemy
się do położonej najbliżej restauracji PaPa Sea Food, w której smętnie pogrywa
trio z wokalistką o wyjątkowo mizernych umiejętnościach wokalnych i jak
przyjdzie nam zauważyć, również choreograficznych. Zamawiamy czarną kawę i
sałatkę owocową. Nic specjalnego, ale to pozwala zostać nam przy stoliku na
kolejnych kilka godzin z podpiętymi do prądu laptopami i z darmowym WiFi. Noc
jest bardzo ciepła, gwieździsta i niestety pełna komarów. Tną jak oszalałe.
Tajemnicą pozostanie dla mnie, jak trzy niepełnoletnie dziwki mogły siedzieć
przy stoliku obok, zabawiając jakiś nalanych gachów, ani razu nie drapiąc się
po nogach, ulubionym miejscu ukąszeń tych latających, maleńkich skurwysynów?
Wreszcie wybija trzecia nad ranem. Pakujemy manatki i ruszamy na dworzec.
Wyjątkowo głośny dzwon uderzany przez zawiadowcę oznajmia, że nadjeżdża pociąg.
Po chwili wygodnie usadawiamy się na górnych pryczach, mając nadzieje, że uda
nam się jednak przespać kilka najbliższych godzin. Nic bardziej mylnego.
Tajowie, którzy podróżowali tym pociągiem od początku, rozpoczęli normalną
egzystencję już dwie godziny później, uznając piątą nad ranem jako naturalną
godzinę w której można zacząć handel, głośną rozmowę z sąsiadką, ogólną
krzątaninę, wizyty w toalecie, mycie zębów itd. I ten ich przeciągły ton, z
wymawianą w nieskończoność samogłoską "a". Kawusiaaaaaaaaaaaaaaaaaaa,
ciasteczkaaaaaaaaaaaaaa, cocaaaa colaaaaaaaaaaaaaaaaa rozbrzmiewały w porannym
powietrzu niczym mantra. Próbowałem zasnąć ponownie w tym hałasie, niestety
bezskutecznie. Jakiś czas później odgórnie zarządzono składanie łóżek, więc
żegnaj śnie, witaj nowy dniu. Bangkok przywitał nas ponownie
czterdziestostopniowym upałem w fioletowym kolorze.