czwartek, 2 kwietnia 2015

Do trzech razy Bangkok



W okrągłej, dość pojemnej  misce widzę bladozielony kolor. Znacznie ciemniejszy  odcień liści galangalu figlarnie kontrastuje z kokosową zupą. Wielkie kawałki kurczaka, zmieszane z ugotowanymi ziemniakami, cząstkami limonki i trawą cytrynową dopełniają całości. Jeszcze tylko krwistoczerwone chili i pierwsza łyżka masaman curry ląduje w moich ustach. To mój siedemdziesiąty siódmy dzień pobytu w Azji, a taką intensywność smaków czuję na podniebieniu po raz pierwszy. Jesteśmy czterdzieści metrów od Chumphon Raily Station, w jednej z wielu usytuowanych przy głównej drodze restauracji. Dotarliśmy do Chumphon z Koh Tao łodzią i lokalnym autobusem. Nasz sypialniany pociąg do Bangkoku planowo odjeżdża o 23.30. Zerkam na wiszący zegar sprawiający wrażenie, jakby sam przykleił się do odrapanej, brudnej i klejącej się ściany. Dochodzi dziewiętnasta. Mamy więc sporo czasu by delektować się zamówionymi potrawami. Gotowany ryż jest idealnie sypki, delikatny i ma posmak kokosa. Jest wyśmienitym uzupełnieniem popisowego dania szefa kuchni. Nie żałuję wydanych osiemdziesięciu bahtów, bo to co jem sprawia mi olbrzymią przyjemność. Smażony ryż z zielonym curry także okazuje się niebanalnym delikatesem a gorąca, aromatyczna kawa i jogurtowy shake z dodatkiem zmielonych owoców tropikalnych to już ewidentna kropka nad i. Jesteśmy z Eweliną absolutnie usatysfakcjonowani. Kolacja dla dwojga za 295 bathów. Niecałe trzydzieści złotych za orgazm dla podniebienia. Seks oralny z zielonym curry i czarną kawą. Dla  takich chwil warto być hedonistą. Odnoszę wrażenie, że doznania smakowe są znacznie ciekawsze niż wzrokowe. Tajowie nie przykładają szczególnej uwagi do wystroju wnętrza, otoczenia, czy sposobu podania. Nie przeszkadza im szczur błąkający się pod stopami, nie przeszkadza im odpadająca ze ścian farba, śmietnisko usypane tuż obok. Najważniejszym elementem jest smak. A w tym są mistrzami świata. Tego im zazdroszczę i marzę, by pewnego dnia w swojej kuchni zbliżyć się choć odrobinę do perfekcji  tajskiego smaku i zapachu. Pewnego dnia otworzę własną restaurację, bo już teraz mam na nią pomysł, brakuje mi tylko odpowiedniej lokalizacji. Po wyśmienitej kolacji i kilku puszczonych w krzesło bąkach, sprawdzamy czy nasz pociąg to rzeczywistość czy też widmo, co jak już zdążyliśmy zauważyć w Azji zdarza się dość często. Pociąg nr 170 relacji Surat Thani - Bangkok jest, a i owszem, ale opóźniony o 300 minut. Jeśli w ogóle wyjedziemy to nie wcześniej niż wpół do czwartej nad ranem. Bez cienia złości, z olbrzymim spokojem wychodzimy ze stacji i udajemy się do położonej najbliżej restauracji PaPa Sea Food, w której smętnie pogrywa trio z wokalistką o wyjątkowo mizernych umiejętnościach wokalnych i jak przyjdzie nam zauważyć, również choreograficznych. Zamawiamy czarną kawę i sałatkę owocową. Nic specjalnego, ale to pozwala zostać nam przy stoliku na kolejnych kilka godzin z podpiętymi do prądu laptopami i z darmowym WiFi. Noc jest bardzo ciepła, gwieździsta i niestety pełna komarów. Tną jak oszalałe. Tajemnicą pozostanie dla mnie, jak trzy niepełnoletnie dziwki mogły siedzieć przy stoliku obok, zabawiając jakiś nalanych gachów, ani razu nie drapiąc się po nogach, ulubionym miejscu ukąszeń tych latających, maleńkich skurwysynów? Wreszcie wybija trzecia nad ranem. Pakujemy manatki i ruszamy na dworzec. Wyjątkowo głośny dzwon uderzany przez zawiadowcę oznajmia, że nadjeżdża pociąg. Po chwili wygodnie usadawiamy się na górnych pryczach, mając nadzieje, że uda nam się jednak przespać kilka najbliższych godzin. Nic bardziej mylnego. Tajowie, którzy podróżowali tym pociągiem od początku, rozpoczęli normalną egzystencję już dwie godziny później, uznając piątą nad ranem jako naturalną godzinę w której można zacząć handel, głośną rozmowę z sąsiadką, ogólną krzątaninę, wizyty w toalecie, mycie zębów itd. I ten ich przeciągły ton, z wymawianą w nieskończoność samogłoską "a". Kawusiaaaaaaaaaaaaaaaaaaa, ciasteczkaaaaaaaaaaaaaa, cocaaaa colaaaaaaaaaaaaaaaaa rozbrzmiewały w porannym powietrzu niczym mantra. Próbowałem zasnąć ponownie w tym hałasie, niestety bezskutecznie. Jakiś czas później odgórnie zarządzono składanie łóżek, więc żegnaj śnie, witaj nowy dniu. Bangkok przywitał nas ponownie czterdziestostopniowym upałem w fioletowym kolorze. 

2 komentarze:

  1. BaŚka K-czek

    Myślę co tutaj napisać, ale nasuwa mi się jedno słowo... "WoW" . Zazdroszczę Wam tych doznań kulinarnych, nie zazdroszczę komarów, chociaż to tylko komarzyce tną, co dowodzi tego że chociaż po pobycie w mega ekstremalnych i niekomfortowych warunkach wciąż Jesteście "apetyczni" ;) Pozdrawiam i szerokości życzę...wracajcie zdrowi z jak najmniejszą ilością ukąszeń a'la "body painting :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejny fascynujący dzień za Wami:)
    Fascynacja kultura i smakiem kuchni i mi się zaczyna udzielać!! :)
    Pozdrawiam!!

    OdpowiedzUsuń